czwartek, 8 sierpnia 2019

Inny świat o krok


Nie ukrywam, że głównym powodem mojego wyjazdu w Bieszczady były Dni Dobrosąsiedztwa (8 - 10 sierpnia 2019) organizowane między ukraińskim Obwodem Zakarpackim a Województwem Podkarpackim u nas. 

Namacalnym skutkiem tych dni było otwarcie na trzy dni pieszo – rowerowego przejścia granicznego Wołosate – Łubnie. To miejsce zawsze mnie korciło, byłem tam już zresztą wcześniej. W maju gdy też było otwarte na kilka dni niestety nie było mnie w Polsce. Więc takiej okazji nie mogłem odpuścić. Trzeba też wspomnieć że już dawno pisałem że to miejsce aż prosi się o turystyczne przejście!
W Wołosatem dużo ludzi i samochodów, wszyscy wychodzą na szlaki, głównie na Tarnicę. Ja tymczasem tym razem najwyższy szczyt Bieszczad pozostawiam po lewej ręce i kieruję się w zakazaną zwykle drogę do ukraińskiej granicy. Po drodze z przeciwka od granicy idzie dwóch chłopaków z małymi plecakami i ubranych w góry. Mówią mi po ukraińsku dzień dobry i widzę, że spoglądają w stronę Tarnicy.
Pewnie do tej pory mogli tylko ją oglądać ze swojej strony a pewnie mieszkają gdzieś blisko.
W samym Wołosatym  jak i na dojściu do przejścia, oraz na samej granicy bardzo dużo funkcjonariuszy SG. Słynny szlaban jest otwarty a przez pas zaoranej ziemi przerzucony jest drewniany mostek. Najpierw jednak nasza kontrola paszportowa w specjalnym „kiosku” na kołkach, który widziałem wczoraj koło Ustrzyk. Przechodzę przez mostek po kontroli i nie mogę sobie odmówić strzelenia foty na pas graniczny i oba słupy. 

Ukraińska kontrola graniczna w mobilnym stanowisku w specjalnie przystosowanym busie i już jestem na Ukrainie! Jakie to proste, chciałoby się powiedzieć. Ruszam w kierunku Łubni, pan w starym fordzie proponuje podwózkę za 30 złotych, grzecznie dziękuję i ruszam pieszo. Po chwili drogi napotykam jeszcze szlaban i dwóch pograniczników z kałachami, specjalnie dla mnie podnoszą ten szlaban aż chce mi się śmiać.
Dochodzę do wioski i jestem w innym świecie. I nie chodzi o to, że domy są biedniejsze i na drodze tylko resztki asfaltu. Nagle, ze zgiełku i blichtru naszych Bieszczad ląduje w zupełnie innym miejscu! Czas płynie inaczej, nie ma turystów, nie licząc niewielu napotkanych Polaków z przejścia. Życie koncentruje się pod wiejskim sklepem, gdzie przy stoliczku siedzi kilku już lekko podpitych naszych rodaków a obrotny miejscowy kierowca niebieskiej Łady Samary proponuje im wycieczkę do Użhorodu za 200 złotych. 











Zastanawiałem się nad wejściem na Czeremchę ale po pierwsze przeoczyłem skrót do czerwonego szlaku a po drugie dochodzę do wniosku, że nie mam pewności czy zdążę wrócić przed zamknięciem przejścia. Idę więc po prostu drogą przed siebie. Przecież jeszcze kiedyś tu wrócę. Oglądam pomnik żołnierzy poległych w II Wojnie Światowej, postawiony w 2008 roku i siadam w wiacie turystycznej za wsią. 

Podjeżdża rowerzysta. Po wstępnych grzecznościach rozentuzjazmowany woła do mnie: Jak tu jest pięknie! Jak tu jest zajebiście! I pojechał dalej nie mając jeszcze za bardzo planu gdzie chce dojechać.
Pomału zaczynam wracać. Głównym planem było przecież zaliczenie tego przejścia granicznego. We wsi zaczepia mnie kobieta, której wcześniej mówiłem dzień dobry, dostała od kogoś 10 złotych i chce je wymienić na hrywny. Niestety nie mam drobnych hrywien (potrzeba około 70) więc nie mogę jej pomóc ale jeszcze lądujemy w domu u kogoś z jej rodziny z pytaniem czy nie mają rozmienić moich 200 UAH. Nie mieli ale miałem okazję zajrzeć do środka chałupy i jest naprawdę biednie. Oczywiście część domów wygląda solidnie. Wracam do granicy, powtórna kontrola i po pół godzinie znów jestem po środku turystycznego zgiełku. Ludzie już schodzą z Tarnicy.
Ta granica dzieli, gdyż jest przez większość roku zamknięta. A mogłaby łączyć. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz