środa, 19 stycznia 2022

Południowa Ukraina czyli jak NIE wjechałem do Mołdawii

 

Wyruszyłem wcześnie z Krakowa pociągiem do Przemyśla. Początek lipca, dzień zapowiadał się upalnie. Dodatkową atrakcję stanowiła jazda tzw. dużą obwodnicą kolejową przez stację Nowa Huta. Cóż z tego gdy jeszcze przed Bochnią pociąg się zepsuł… Staliśmy w szczerym polu. Po jakimś czasie na równoległy tor podjechał inny pociąg do którego mogliśmy się przesiąść. Dojechałem do Rzeszowa a tam od razu przesiadka na osobowy do Przemyśla. Tym sposobem z co najmniej dwugodzinną obsuwą docieram na granicę, którą przechodzę bardzo szybko, paszport covidowy i ubezpieczenie jest sprawdzane. Po drugiej stronie pusto – akurat w tym dniu na Ukrainie jest jakieś święto. Po godzinie przyjeżdża rozpalony do czerwoności słońcem żółty Bogdan. Bus Przemyśl – Medyka 10 PLN. Autobus Szegini – Lwów… mniej więcej tyle samo (80 UAH). Nie przywrócenie pociągów Przemyśl – Lwów – Kijów jest jakąś aberracją, czystym skurwysyństwem (lipiec 2021 – teraz już kursują)! Po drodze mijamy Mostyska gdzie z okien widzę, że przeprowadzono modernizację głównego placu, o dziwo w przeciwieństwie do Polski nie polegała ona na zalaniu wszystkiego betonem, jest sporo zieleni. Ugotowany docieram do avtowagzału Lwów – Zachodni a z niego jeszcze dobre 20 minut komunikacją miejską w okolice dworca głównego. Tam zostawiam bagaż w przechowalni. Ale najpierw dziwuję się jak bardzo zmienił się Plac Dworcowy po remoncie! Tramwaj i do centrum. Trzeba coś zjeść, jestem o śniadaniu. Widzę, że moja ulubiona ukraińska restauracja „U Pani Stefy” nie przetrwała czasów covidowych, szkoda bo to było miejsce, które było „od zawsze”. Cóż, znajduję inny lokal a tam barszcz ukraiński podawany z bułeczką, sałem, czosnkiem i pięćdziesiątką wódki ;-) Spacer po rynku i kilku ulubionych zaułkach, jeszcze Pijana Wiśnia i jeszcze zaglądam w kilka miejsc. Zaskakuje ilość turystów z krajów arabskich, nigdy ich tyle nie było. Tramwaj i na dworzec, czas się zaokrętować na nocny pociąg do Odessy. Panie z przedziału słysząc moją mieszankę ukraińskiego i rosyjskiego pytają czy jestem odesytą ;-) Wreszcie zasypiam na mojej górnej pryczy, choć budzę się często. Klimatyzacja działa tylko w czasie jazdy. Na rano jestem w Odessie. Lubię to miasto i jakoś się tak składa, że ostatnimi czasy często tu bywam. 



Śniadanie blisko dworca przy pętli tramwajowej, niespiesznie bo nie mam się gdzie spieszyć, na zameldowanie w moim hotelo – hostelu jeszcze za wcześnie. No to idę na Privoz – najsłynniejszy bazar. Moją uwagę zwracają dozowniki z płynem do dezynfekcji rąk przyklejone taśmą nawet do bramy bazarowej. To miejsce to jak zwykle magia. Przyprawy, owoce, warzywa oraz cała część z rybami są niesamowite i przyprawiły by zapewne o zawał serca niejednego inspektora naszego sanepidu ;-) Specyficzne miejsce. Zahaczam o będący po sąsiedzku dworzec autobusowy i kupuję bilet do Kiszyniowa (366 UAH). Odszukuję mój hotel na Greckiej, melduję się. Pokój jest spoko, zwłaszcza za tą cenę w lipcu w centrum Odessy. Zaskakuje mnie brak typowej łazienki, jest tylko prysznic i umywalka, kibelek w korytarzu. Jest klima, to najważniejsze.

Odessę znam już nieźle, w końcu przedeptałem po niej wiele kilometrów podczas wielu pobytów. Ale za każdym razem można zajrzeć w jakieś nowe miejsce, nowy zaułek, nową atrakcję. Wcześniej widziane rzeczy opisuję w kilku tekstach, więc aby się nie powtarzać przemilczę stare miejsca – zachęcam do kliknięcia w link aby o tym poczytać: 

https://zewszystkichstron.blogspot.com/2020/02/odessa-miasto-w-ktorym-nie-mozna-sie.html 


https://zewszystkichstron.blogspot.com/2019/06/bateria-411.html 


https://zewszystkichstron.blogspot.com/2016/03/zmienna-odessa.html 

Nowością dla mnie w zwiedzaniu Odessy jest rejs statkiem wzdłuż wybrzeża. Atrakcja, która była zawsze ale jakoś wcześniej z niej nie skorzystałem. To pozwala zobaczyć miasto od innej strony. Wieje bryza od morza, schłodzić się można także zimnym piwkiem, upał więc nie jest aż tak dokuczliwy. 



















Innym nowym miejscem, jest znaleziona przypadkowo (po drodze na Plażę Lanżeron) „zaginiona ulica” jak ją nazwałem, ulica jak z horroru lub ze scenografii post-apokaliptycznego filmu. Jest w permanentnym remoncie i jest już dość znana internautom, zaczyna być swoistym kultowym miejscem. Część budynków zapuszczona, część zburzona lub zrujnowana, zwłaszcza znany z internetów budynek dyskoteki. Akurat wtedy pod jezdnią układany był rurociąg. W nieco zapuszczonych kamieniczkach żyją ludzie. 













Opuszczam to dziwne miejsce i kieruję się do wspomnianej miejskiej plaży. Ulicą Karantynnyi Spusk (cóż za fantastyczna nazwa w drugim roku pandemii) podchodzę do góry. Nazwa ulicy związana jest z obowiązkową 40-dniową kwarantanną którą przechodziły załogi statków przybywających do portu. 



Przechodzę przez park z resztkami fortyfikacji i docieram do jednego z odeskich centrum smażingu i wszelakiej rozrywki. Zdecydowanie nie są to moje klimaty ale cóż. W dużej części betonowa plaża, dodatkowo zabudowana restauracjami i klubami nie stanowi dla mnie rozrywki ani atrakcji ale co się komu podoba… 







Przechadzam się to tu to tam, na koniec lądując w znanej sieciówce z gruzińską kuchnią. Wracam przez park do centrum już po zmroku, porządku pilnują patrole Gwardii Narodowej. 



Kolejnym „odkryciem” tego wyjazdu jest przyjemny niewielki skwer schowany tuż koło budynku opery, więc przecież w samym centrum. Jest tam dużo drzew dających przyjemny cień w upalne dni oraz dwie czy trzy knajpki, w których można się schłodzić czymś zimnym. Pozwoliłem tam sobie na jakieś niszowe ukraińskie piwko z małego browaru w cenie… chyba wyższej niż na Rynku Gł w Krakowie ;-) Ale na uwagę z całą pewnością zasługuje kibelek w tej knajpie ;-) 







Z pewnością warto też pozaglądać w odeskie podwórka tam gdzie bramy nie są zamknięte, można zobaczyć bardzo klimatyczne miejsca. W kilka zajrzałem. 







Mimo, iż wiedziałem, że Plaża Arkadia także nie będzie rozrywką w moim stylu i guście to jednak się na nią wybrałem. Trolejbusem a później kilometr czy trochę więcej z bucika. Jak mówi znany mem z nosaczami: -Niby człowiek wiedziOŁ a jednak się łudził ;-) Arkadia to ciąg sklepów i restauracji, z którego później dochodzi się do potwornie zatłoczonej plaży. No nie są to moje klimaty ale przecież być tyle razy w Odessie i nie przekonać się na własne oczy… ? ;-) 







Za to po obiadku znów w znanej sieciówce z gruzińskim jedzeniem wracam do centrum tramwajem z pobliskiej pętli, który jedzie dość okrężną drogą przez miasto ale w końcu dociera w rejon dworca kolejowego. 


Czas w drogę! Następnego dnia rano ładuję się do marszrutki na avtovagzale Privoz a marszrutka obiera kierunek do mołdawskiej granicy. Ładne nowe przejście graniczne, sprawna wspólna kontrola graniczna ukraińsko – mołdawska i ej, ej kolego zabierz swoje rzeczy i chodź z nami. I to właśnie do mnie mówi mołdawski policjant. Mołdawia odmawia mi prawa wjazdu w tym konkretnym dniu podając absurdalny powód: nie mam biletu na kontynuowanie jazdy dalej – czytaj w domyśle – mogę nielegalnie zostać w Mołdawii i może podjąć tam nielegalną pracę ;-) Jak wiadomo dużo obywateli UE tak robi ;-) ;-) Każdy kto podróżował po wschodzie wie jak się kupuje bilet na marszrutkę – u pani w okienku na dworcu! Mam zamiar wrócić po kilku dniach do Odessy, nawet pokazuję bilet na samolot Odessa – Kraków ale to ich nie przekonuje. Mołdawia odmawia mi prawa wjazdu co jest dość kuriozalne. Podejrzewam, że faktycznym powodem odmowy są mające się odbyć na drugi dzień wybory parlamentarne. Otrzymuję nawet stosowny protokół. 



Teraz procedura w drugą stronę – Ukraina musi mnie ponownie wpuścić na swoje terytorium. Dostaję paszport z anulowaną pieczątką wyjazdu z Ukrainy (gdy miesiąc później znów jadę na Ukrainę pogranicznik pyta się: a co tu się stało, pokazując na stosowne pieczątki). Pytam ukraińskiego pogranicznika jak się stąd wydostać? Idź tu obok do trasy tam bardzo często jeżdżą marszrutki – informuje mnie uprzejmie. Faktycznie, machnięcie ręką i mam transport do Odessy. Dziś nie chce mi się już nic robić więc ogarniam sobie hotel koło Privozu i oddaję się dalszym spacerom po Odessie a także poprawiam sobie nastrój kulinarnie – w tatarskiej knajpie. 



Ale aby jednak coś zobaczyć więcej i nie spędzić całego wyjazdu w tym jakże przyjemnym ale jednak już dobrze mi znanym mieście, na drugi dzień ruszam w mniej turystyczne miejsce – do Chersonia. Cztery godziny jazdy marszrutką, która jeszcze psuje się po drodze ale docieram do celu. Jakim miastem jest Chersoń i co w nim widziałem przeczytacie tutaj: 

https://zewszystkichstron.blogspot.com/2021/07/cherson-miasto-poza-utartym-szlakiem.html

Powrót do Odessy po dwóch dniach wysłużonym choć żwawym Etalonem a na drugi dzień sprawny wylot do Krakowa z plecakiem obciążonym koniakami i winami ;-)

To był mój pierwszy wyjazd poza UE od początku pandemii i już nie mogłem się go doczekać. Ostatni lot przez epidemią miałem z Odessy. Pierwszy też ;-) 






poniedziałek, 17 stycznia 2022

Iracki KURDYSTAN

Ze stolicy Iraku wróciliśmy późnym popołudniem, od razu skorzystaliśmy z wypożyczalni samochodów i pojechaliśmy w góry, na północny wschód od Irbilu w okolice miasteczka Rawanduz. Miało tam być sporo hoteli i pensjonatów ale jakoś nie znaleźliśmy żadnego, pojechaliśmy więc do sąsiedniego (ok 4 km) i dużo większego miasta Dijana (czy też Soran ale to raczej dzielnica tego pierwszego), znaleźliśmy na mapie hotel, zadzwonili i zarezerwowali nocleg. 


Akurat mieliśmy szczęście – na recepcji był gość mówiący nieźle po angielsku, co wcale nie jest oczywistą oczywistością, jak się później okazało. Pokój bardzo przyzwoity, hotel na niezłym poziomie (kurdyjskie 4*). Jadąc w góry widzimy z drogi oświetloną cytadelę Khanzad pod Irbilem i zatrzymujemy się w sklepie z alkoholem gdzie sprzedawca za pomocą banknotów o różnych nominałach uczy nas kurdyjskich liczebników (uczyłem się przed wyjazdem ale z marnym efektem). Korzystamy z knajpki znajdującej się po sąsiedzku hotelu, serwującej, jakbym to powiedział w Armenii lachmacuny – lawasz z mięsno-warzywnym nadzieniem, złożony na pół (w Azerbejdżanie powiedzieliby, że to Qutab). Do tego, od firmy wszyscy goście otrzymują powitalną zupkę będącą czymś co przypomina zabielany rosół. Jak podpatrzyłem u innych gości, doprawia się ją stojącym wśród przypraw na stole sokiem z cytryny. W hotelowym holu obserwuję kolesi z dziwnymi opatrunkami na głowie. Okazuje się, że w mieście jest klinika zajmująca się przeszczepem włosów (Polacy dość powszechnie korzystają z kolei z klinik w Stambule). Kolejny dzień poświęcamy na kręcenie się po okolicy. A jest po czym – wspaniałe góry, głębokie kaniony, zjawiskowe widoki. Pierwszym miejscem jest wodospad Bekhal położony w głębokim kanionie. Otoczony skałami ale i… betonozą, znać tu wschodnie pojęcie o „zagospodarowaniu” miejsc atrakcyjnych turystycznie. 







Ale to właśnie w tym miejscu, po czarnej reklamówce, skrywającej zwykle alkohol, rozpoznaję zachodnich turystów, którzy okazują się być… z Polski ;-) 








Krążymy po okolicy, odwiedzamy jeszcze jeden wodospad ale jest strasznie komercyjną „atrakcją”, skupiamy się więc na widokach. Droga prowadzi po różnych wysokościach, od dna doliny po strome górskie zbocza, dzięki temu widoki są fenomenalne! 



















Odwiedzamy też kanion Kharad, gdzie idziemy na ok. dwugodzinny spacer. Jest on dość ciasny a jego dnem płynie rzeka. W niektórych jej miejscach nawarstwiają się śmieci. Niestety w kilku wsiach widzimy jak miejscowi palą śmieci, całe ich pryzmy zrzucone na zboczach. 













Będąc przy pierwszym wodospadzie, w górze, zawieszone nad skalnym urwiskiem dostrzegamy szyny kolejki turystycznej i kursujące po nim wagoniki, postanawiamy się nią przejechać (zwłaszcza, że pobliski wyciąg nie działa). 



Trafiamy do całego kompleksu rekreacyjno – hotelowego, w którym znajduje się dużo więcej różnych atrakcji, nas jednak interesuje konkretnie ta jedna. Kupujemy i uzupełniamy specjalną kartę i jazda! Początkowo jedziemy nad terenem, widoki też są niezgorsze zwłaszcza, że zachodzące słońce wszystko pięknie oświetla. 







Potem wagonik zwalnia i wjeżdża nad samą przepaść. Widoki zapierają dech, widzimy cały kanion w okolicach wodospadu Bekhal, jedziemy wolniutko po szynach nad nim. Fantastyczna atrakcja! 


















Wracamy ponownie pod wodospad bo jest tam dużo knajp a czas coś zjeść. Siadamy w jednej, dziś mamy ochotę na rybę. Chłopaki z obsługi zapraszają nas do pomieszczenia przy wejściu gdzie w baseniku możemy sobie wybrać rybkę. Wygląda jak nasz karp. Upieczona na grillu dość szybko trafia na stół. W międzyczasie w smartfonie jednego z chłopaków odzywa się azan czyli wezwanie do modlitwy. Nie wszyscy ale chyba trzech z nich po kolei stają sobie w rogu sali i modlą się na stojąco unosząc lekko dłonie wewnętrznymi stronami w górę. Nasza obecność wcale im nie przeszkadza. 
W kolejny dzień mamy zamiar dotrzeć do As-Sulejmaniyi, drugiego co do wielkości miasta irackiego Kurdystanu ale zanim ruszymy w jego stronę jedziemy jeszcze w kierunku granicy z Iranem. W wyższych partiach gór leży już śnieg. Chcemy skręcić w jakąś boczną drogę aby zobaczyć coś poza głównym traktem jednak od razu zatrzymuje nas posterunek peszmergów. Nie możemy się dogadać jednak dowódca dzwoni do kogoś mówiącego dobrze po angielsku i ten nam tłumaczy. Nie chcą abyśmy się tam zapuszczali gdyż Turcja przeprowadza tam bombardowania i mogą kręcić się też terroryści. Zawracamy do głównej drogi. Jadąc dalej widzimy, że każda z bocznych dolin odchodząca w stronę granicy zabezpieczona jest takim posterunkiem a na wybranych wzgórzach znajdują się umocnione punkty ogniowe. Widoki są jednak oszałamiające! 













Dojeżdżamy do jakiejś mieściny i uznajemy, że nie ma sensu pchać się dalej, do irańskiej granicy jest już bardzo blisko. Wstępujemy do jakiejś knajpki na herbatę. Do zamówienia wystarczy uniwersalne słowo cay. Knajpka jest bardzo podstawowo wyposażona. W miasteczku wzdłuż głównej ulicy jest sporo tego typu pawilonów. Do granicy ciągną tiry. 







Wracając w kierunku Soranu zapuszczamy się jeszcze w inną boczną dolinę ale tym razem w przeciwnym kierunku niż granica. Tu nie ma drogowych posterunków (ale widzimy umocnienia na wzgórzu). Przez jedną czy dwie wioski docieramy do punktu gdzie zalegający na drodze śnieg nie pozwala nam już dalej jechać. Widoki bajkowe! 













Czas jednak ruszyć na południe. Przez miasto Ranija a później wschodnią stroną Jeziora Dukan docieramy na wieczór do As-Sulejmaniyi – drugiego co do wielkości miasta Kurdystanu rządzonej dla odmiany przez klan Talabanich (Irbil przez Barzanich). Kurdyjska historia odnotowała już nawet krwawą wojnę między nimi, na szczęście w porę przyszło otrzeźwienie (a może co innego). Okolice miasta Ranija są częściowo rolnicze a krajobrazy znów nie dają o sobie zapomnieć. 








Później do As-Sulejmaniyi musimy przejechać jeszcze przez kolejne góry. 



Rano znalezienie „śniadaniowni” nie stanowi problemu – wystarczy przejechać się jedną z głównych alei i lokal serwujący śniadania znajduje się sam. Dodam, że lokal na dobrym europejskim poziomie. Naszym celem w As-Sulejmaniyi jest zwiedzenie Muzeum Terroru z czasów Saddama, urządzonego w dawnej miejscowej siedzibie jego służby bezpieczeństwa. Ekspozycja i pomieszczenia dają do myślenia. Autentyczne więzienne cele oraz zainscenizowane sale tortur. 














Ale są tu sale poświęcone także innym tragicznym wydarzeniom z historii Kurdów a więc nie tylko operacja An-Anfal z 1988 mająca na celu eksterminację narodu a zwłaszcza mężczyzn i chłopców (części ofiar nadal nie odnaleziono) ale także inne liczne walki prowadzone przez irackich Kurdów – powstanie z 1991 roku czy też ogromny udział Peszmergów w wojnie przeciw ISIS (i ogromne ofiary w niej poniesione). Ściany poszczególnych sal są ozdobione fotografiami poległych. 








Osobny kącik wspomina saperów, którzy zginęli przy rozminowaniu. Na zewnątrz stoi ciężki sprzęt saddamowskiej armii w tym, nieprzypadkowo kilka ciężarówek IFA – służbę bezpieczeństwa szkoliła i wyposażyła enerdowska Stasi. Całość tego muzeum robi dość przytłaczające wrażenie i uświadamia jak wiele ten naród wycierpiał w tylko ciągu ostatnich 30 – 40 lat. Wstęp do muzeum jest bezpłatny, na wejściu otrzymuje się jeszcze folder z opisem co znajduje się w poszczególnych budynkach. Na koniec krótki relaks w dobrej kawiarni znajdującej się na terenie kompleksu. Zapuszczamy się jeszcze w ulice w centrum. Uliczno – bazarowy handel i trochę bliskowschodniego chaosu. Widoki dla nas dość egzotyczne. 








Szybko jednak ruszamy w dalszą podróż bo mamy w planie jeszcze jeden punkt programu a na wieczór musimy dotrzeć do Irbilu. Jedziemy do oddalonej o 80 km Halabży – miasta znanego także z tragicznych wydarzeń – 16 marca 1988 wojska irackie nie mogąc zdobyć miasta zrzuciły na nie broń chemiczną. Osobiście za atak odpowiedzialny był Ali Hassan Al-Madżid – kuzyn Saddama, który po tym wydarzeniu zyskał przezwisko Chemiczny Ali. Zginęło około 5000 mieszkańców Halabdży. Upamiętnia ich specjalnie wzniesione centrum pamięci. Wstęp oczywiście bezpłatny. Muzeum nie robi może aż takiego wrażenia jak to w As-Sulejmaniyi jednak daje także do myślenia. Symbolem tej zbrodni jest postać dziadka osłaniającego własnym ciałem wnuka. Tak było naprawdę i tak ich znaleziono. Martwych. Inną postacią symboliczną jest irański fotoreporter Kaveh Golestan, który niedługo po ataku znalazł się na miejscu i to jego zdjęcia poszły potem w świat. 














Tu także plenerowa wystawa sprzętu ciężkiego armii Saddama tym razem na tle wspaniałych gór. Strażnik ma polskiego tantala przerzuconego przez ramię (sprzedaliśmy do Saddamowskiego Iraku całkiem sporo broni w latach 80-tych). 








Czas na powrót do Irbilu. Dobrymi drogami, mijając mniej lub bardziej liczne punkty kontrolne, tym razem zachodnią stroną Jeziora Dukan, pilnując się aby nie skręcić na Kirkuk gdyż są to już tereny Iraku „właściwego” i nie chcemy się tam zapuszczać w dodatku nadal można tam spotkać niedobitki Państwa Islamskiego a bez głów wyglądalibyśmy niespecjalnie. Z radiowych wiadomości po kurdyjsku nic nie rozumiemy ale słowa Bielarus i Polonia są jednak czytelne. Jesteśmy tam w szczycie kryzysu. Jeszcze ostatni rzut oka na wspaniałe krajobrazy w świetle zachodzącego słońca i docieramy do Irbilu. Zdajemy samochód i za radą pracownika wypożyczalni udajemy się do niezbyt odległej od lotniska restauracji, która okazuje się dość ekskluzywna i droga. Cóż, mamy jeszcze sporo dinarów do wydania. Najpierw jednak obowiązkowy test PCR wymagany przez linie lotnicze na tym kierunku. Wynik jest po dwóch godzinach i trafia do systemu (zaświadczenie wydają na lotnisku w posterunku covidowym). Kolejne cztery kontrole bezpieczeństwa i w nocy wylatujemy do Stambułu. Na lotnisku przy naszym gejcie obserwuję młodego chłopaka – typowo kurdyjska uroda, wysokie turystyczne buty, dwie kurtki, średniej wielkości plecak i torba z laptopem – mam nadzieję, że ze stolicy Turcji nie poleciał potem do Mińska. Wyjazd do Kurdystanu marzył mi się od dawna i cieszę się, że udało się to zrealizować. Mimo, że nie zobaczyliśmy zbyt wiele (na „Częstochowę” Jazydów – Lalish już nie było czasu), mino, że nie było kiedy ani też siły aby w spokoju posnuć się uliczkami Irbilu tak jak lubię, to jednak wyjazd należy zaliczyć do bardzo udanych, jeden z bardziej topowych z ostatnich lat. 

Wcześniejsze teksty z Iraku: 
Bagdad: 
Irbil: