środa, 11 grudnia 2019

Przez Zakarpacie i Besarabię


Dzień zaczął się wcześnie, jak na mnie a rannym ptaszkiem na pewno nie jestem, choć w swoim życiu wstawałem już na wszystkie godziny jakie są na zegarze. Wcześnie bo to był dzień wyborczy więc przed wyjazdem trzeba zagłosować. A o 10:30 pakuję się do autobusu jadącego docelowo do Budapesztu. Ja mam zamiar wysiąść w Koszycach. Jest piękne słońce, złota jesień i taka pogoda będzie mi towarzyszyć przez pierwszy tydzień włóczęgi. Jakoś w granicach piętnastej jestem w dzisiejszym punkcie docelowym – dworzec autobusowy w Koszycach. Po sąsiedzku jest kolejowy więc idę od razu kupić bilet na pociąg na jutro. Do Mukaczewa – 7,5 euro. Idę do zarezerwowanego wcześniej penzionu, wybrałem go specjalnie bo jest pośrodku drogi z dworca na stare miasto, wiec nie trzeba daleko iść z plecakiem. Wszystko zamknięte na głucho. Dzwonię dzwonkiem. Nic. Po chwili znowu. Nic. Na drzwiach są dwa numery telefonów, dzwonię pod pierwszy – nie odbiera. Dzwonię pod drugi – wreszcie ktoś się zgłasza. Mówię, że mam u nich na dziś rezerwacje. Pan jest mocno zaskoczony ale mówi, że zaraz ktoś mnie wpuści. Po dłuższej chwili drzwi otwierają się i wychodzi do mnie chłopak ze znajdującego się w środku pubu. Dalej już bez przeszkód melduję się i zostawiam plecak w pokoju. Ruszam na miasto. Fajne, klimatyczne uliczki prowadzące do ulicy Hlavnej. A na niej katedra św. Elżbiety, wieża miejska, fontanny. Fajne kamienice. Miasto z klimatem. Większość zabytków usytuowana jest właśnie przy tej ulicy ale zdecydowanie warto zajść też w boczne. 











Snuję się uliczkami prawie do zmroku. Na uwagę zasługuje też budynek filharmonii, nieco oddalony od głównego deptaka. Czas coś wreszcie zjeść. Kieruję się do upatrzonej wcześniej karczmy na Hlavnej. Menu mnie trochę rozczarowuje, jest dość ubogie ale niech będzie. W części z zupami znajduję żurek opisany jako tradycyjna polska zupa. Smacznie i do tego oczywiście piwko. Postanawiam przy tym właśnie piwku doczekać do wstępnych wyników wyborów a następnie idę się chwilę pokręcić po wieczornych Koszycach. Drugą stroną starego miasta dochodzę do mojego penzionu gdzie piwny bar z ogromnym wyborem kusi aby jeszcze posiedzieć. Nie walczę ze sobą zbyt długo, poddaje się i wciągam jeszcze jakieś piwko. Rano wstaję przed 9 i idę poszukać czegoś do jedzenia. Kilka miejsc jest otwartych i już się zastanawiam nad nimi gdy dostrzegam bagieterię, wygląda nieźle więc wchodzę, wybieram jakąś kanapkę a pani mi ją na świeżo robi z wielkiej bagietki. Do tego dobra kawa. Polecam to miejsce na Hlavnej tuż przy katedrze.

Wymeldowuję się z hotelu i już plecakiem idę jeszcze na miasto. Chwilę się kręcę, aż w końcu zasiadam w jakiejś kawiarni i zamawiam kawę. Jest piękny słoneczny dzień, aż się chce posiedzieć. Trzeba się jednak zbierać na pociąg. Pomału przemieszczam się w stronę dworca. Mój motorak (wagon motorowy) odchodzi z peronu 1A, który jest nieco schowany i dopiero po chwili udaje mi się odnaleźć, ładuję się do środka. 

Co najmniej połowa pasażerów mówi po węgiersku i wcale mnie to nie dziwi. Reszta po ukraińsku, jest jeszcze dwóch Słowaków z rowerami i ja, pociąg jest wypełniony gdzieś na 60%. Ruszamy, raz szybciej raz wolniej ale mamy odpowiednią prędkość aby oglądać widoki. Bliżej węgierskiej granicy mijamy sporą górę, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia, ale jestem po raz pierwszy w tych rejonach. Jedziemy dość długo wzdłuż tej granicy aby odbić potem w kierunku Ukrainy. W Czernej Nad Cisą wysiadają wszyscy węgierskojęzyczni współtowarzysze mojej podróży a my toczymy się dalej na peron graniczny. Kontrola paszportowa bez żadnych problemów, słowaccy policjanci wsiadają do środka i w mobilnych terminalach sprawdzają paszporty. Po chwili pociąg rusza i przejeżdża linię graniczną. Zatrzymujemy się na stacji w mieście Czop. 


Wsiadają ukraińscy pogranicznicy, zbierają paszporty i idą z nimi do biura. W międzyczasie przechodzi kontrola celna ale na zupełnym luzie. Po jakimś tam czasie paszporty nam oddano i możemy kontynuować podróż. Pociąg korzysta tu z toru o normalnym europejskim rozstawie, który dochodzi do Mukaczewa, jednak nie na główny dworzec a na zachodni – może 500 metrów od głównego. Dochodzi tam też pociąg z Budapesztu. Nasz motorak toczy się jeszcze wolniej niż na Słowacji, zapewne tor nie jest w najlepszym stanie, ostatnio zapewne był mało używany, pociągi z Koszyc uruchomiono dopiero kilka miesięcy temu. W tempie galopującego konia a nawet chwilami wolniej docieramy do stacji Mukaczewo – Zachodnie. Idę do hostelu zostawić plecak a później do centrum coś zjeść. Mukaczewo już widziałem cztery lata temu, przyjemny deptak po środku ot prowincjonalne rejonowe miasteczko. Ale jeśli tam będziecie to polecam Wam twierdzę – koniecznie trzeba ją zobaczyć. 

Tekst napisany w 2015 raku gdy byłem tam po raz pierwszy zaraz po pamiętnych porachunkach przemytników: 

Korzystając z ładnej pogody zasiadam w ogródku restauracji Bogracz, polecanej w internecie w samym centrum i przyznaję się – ucztuję. Tutejsza wersja placków z gulaszem oraz zupa grzybowa a to wszystko poparte piwkiem sprawiają, że czuję się usatysfakcjonowany. 




Już zupełnie po zmroku toczę się na dworzec autobusowy sprawdzić odjazdy do Berehove, których okazuje się być multum a następnie do hostelu. Spacer był spory dzięki czemu spaliłem trochę tego co z takim zacięciem wcześniej pałaszowałem.
Na drugi dzień sprawnie docieram do największego skupiska Węgrów w Ukrainie – miasteczka Berehove. Już w autobusie język węgierski słychać często. Ze zdumieniem stwierdzam, że wokół dworca nie czają się żadni taksówkarze ale do hotelu mam jakieś 2 km więc spacerkiem. Melduję się i na miasto. Nie ma w nim zbyt wiele do zobaczenia, jest główny deptak i kilka innych miejsc. Po szczegóły odsyłam tutaj: 

Z ciekawości robię sobie też spacer pod węgierski konsulat będący areną niedawnych napięć dyplomatycznych miedzy Ukrainą a krajem Orbana. 

Ponieważ w tym dniu jakoś niespecjalnie się czuję postanawiam resztę popołudnia spędzić w łóżku. Hotel jest bardzo wygodny i przytulny więc tym bardziej. Profilaktycznie uderzeniowa dawka medykamentów i leniuchowanie. Rano po smacznym śniadaniu taksówka i na dworzec. Po chwili oczekiwania pojawia się autobus. Bilet do Rachowa kupiłem już dzień wcześniej. Na dworcu zagaduje do mnie kobieta także czekająca na autobus, dopiero po dłuższej rozmowie zorientowała się, że jestem Polakiem i jest tym faktem dość zdziwiona – po pierwsze co robi Polak w tym miejscu a po drugie pracowała trzy miesiące  w naszym kraju i nikogo z naszych rodaków nie poznała a tu ot tak Polak na dworcu ;-) 

Autobus okazuje się poczciwym Bogdanem jakich pełno na ukraińskich drogach i mimo że dość zdezelowany to jednak kierowca bardzo się stara aby pasażerom jechało się wygodnie – jest słonecznie więc wietrzy wóz na postojach a w Winohradowie robi szybką naprawę przekładni biegów. Jedziemy samą granicą z Rumunią, która jak widzę jest dość silnie strzeżona przez stronę ukraińską – zasieki żyletkowe i pogranicznicy z kałachami. Być może jest to pokazucha a może są inne powody.
Dojeżdżam do Rachowa, który już nieco znam ale nigdy nie miałem czasu tam jakoś bardziej pobyć, zawsze byłem przejazdem. Na dworcu kupuję bilet na pociąg gdyż na następny dzień mam zamiar przejechać koleją przez Karpaty. To jeden z głównych punktów programu tego wypadu. Ze względu na godziny odjazdu wybieram jednak pociąg dalekobieżny do Kijowa a nie elektriczkę. Bilet kupuję do Kołomyi, która będzie następnym etapem mojej podróży.
Tymczasem w Rachowie piękna złota jesień, łażę po małym parku nad Cisą, kręcę się po niewielkim centrum. Po sąsiedzku stoi cerkiew prawosławna i kościół katolicki. Grekokatolicka w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Lubię to miasteczko.








Na drugi dzień około południa wsiadam w pociąg. Mam pierwszy wagon, który ze względu na długość składu nie mieści się już na peronie. Aby bezproblemowo dostać się do środka ułożono wielki kamień z którego trzeba się lekko wybić aby dostać do schodów. Tylko do Kołomyi? – Prowadnik jest trochę zdziwiony. 

Początkowo pociąg jest prawie pusty, zapełnia się na kolejnych stacjach, sporo turystów z Kijowa wraca z urlopu. Za oknem cudna ukraińska złota jesień a przede mną herbata za 10 UAH. 

Jest pięknie, cały przejazd opisałem tutaj: 

Kołomyja okazuje się być bardzo klimatycznym i ciekawym miastem. Po zameldowaniu w hotelu znajdującym się tuż koło muzeum pisanek z wielkim malowanym jajkiem jako wejściem, ruszam zwiedzać. I muszę przyznać, że biegam po mieście dość szybko pokonując kolejne kilometry aby zdążyć zrobić zdjęcia przed zmrokiem. Ciekawym odkryciem jest polski cmentarz. W centrum zaś, jak w większości rejonowych miast tablica z poległymi na Majdanie oraz na froncie pochodzącymi z tego rejonu. W Kołomyi dodatkowo jest jeszcze ciekawa rzeźba w kształcie skorpiona zrobiona z resztek pocisków. Robi wrażenie! 


Więcej o kołomyi przeczytacie tutaj: 

Wybór knajp w mieście nie jest może duży, zwłaszcza poza sezonem ale bez problemów znajduję smaczną i z dobrą obsługą, na głównej ulicy starego miasta.
Wracam do hotelu, z okna pokoju czasem zerkam na miejscową młodzież nieco hałasującą na placu przed hotelem i muzeum pisanek, sączącą delikatnie piwko. Co ciekawe nie tylko w Kołomyi ale i w innych miastach tej wielkości wyraźnie mniej widać na ulicach trochę starszych, powiedzmy trzydziestolatków. Bo pracują już w Polsce albo na zachodzie? Migracja zaczyna być sporym problemem dla samej Ukrainy. 
Tymczasem moja przygoda z Zakarpaciem właściwie dobiegła końca bo Kołomyja to już Pokucie. 

Na drugi dzień wsiądę do marszrutki i pojadę do Czerniowców zażywać życia w wielkim mieście ;-) A muszę tu nadmienić, że obserwuję jak to miasto się zmienia. Na korzyść. Jest coraz bardziej klimatyczne, przybyło fajnych knajpek i restauracji w porównaniu do tego gdy byłem tam cztery lata temu. Ale o Czerniowcach napiszę osobny tekst. 
A w następnej części opowieści przeniesiemy się do Mołdawii.
CDN

wtorek, 10 grudnia 2019

Kalamata i jej park z pociągami


Jedną z atrakcji miasta Kalamata położonego na południu Peloponezu jest park kolejowy zlokalizowany niedaleko portu na terenie dawnej stacji portowej. Nie jest może powalający ale miłośnicy kolei powinni tam coś znaleźć dla siebie i z pewnością będzie to dla nich interesujące miejsce. O jego istnieniu dowiedziałem się przypadkowo – po prostu mieszkaliśmy niedaleko. Zobaczymy tak lokomotywy z okresu parowego jak też nowocześniejsze składy, które przetoczono tam już na zawsze. 




Pociągami bardzo lubię jeździć ale jestem w tym temacie raczej laikiem, więc nie będę się wymądrzał na temat tego co tam stoi ;-)
Samo miasto ma niewielką przyjemną starówkę i ruiny zamku górujące nad miastem (w których zresztą nie byłem). Jest też dobrym punktem wypadowym na Półwysep Mani. 
Jeśli więc kiedyś przywieje Was w tamte strony poświęćcie chwilkę na zwiedzenie wspomnianego parku.