Dzień zaczął
się wcześnie, jak na mnie a rannym ptaszkiem na pewno nie jestem, choć w swoim
życiu wstawałem już na wszystkie godziny jakie są na zegarze. Wcześnie bo to
był dzień wyborczy więc przed wyjazdem trzeba zagłosować. A o 10:30 pakuję się
do autobusu jadącego docelowo do Budapesztu. Ja mam zamiar wysiąść w Koszycach.
Jest piękne słońce, złota jesień i taka pogoda będzie mi towarzyszyć przez
pierwszy tydzień włóczęgi. Jakoś w granicach piętnastej jestem w dzisiejszym punkcie
docelowym – dworzec autobusowy w Koszycach. Po sąsiedzku jest kolejowy więc idę
od razu kupić bilet na pociąg na jutro. Do Mukaczewa – 7,5 euro. Idę do
zarezerwowanego wcześniej penzionu, wybrałem go specjalnie bo jest pośrodku
drogi z dworca na stare miasto, wiec nie trzeba daleko iść z plecakiem.
Wszystko zamknięte na głucho. Dzwonię dzwonkiem. Nic. Po chwili znowu. Nic. Na
drzwiach są dwa numery telefonów, dzwonię pod pierwszy – nie odbiera. Dzwonię
pod drugi – wreszcie ktoś się zgłasza. Mówię, że mam u nich na dziś rezerwacje.
Pan jest mocno zaskoczony ale mówi, że zaraz ktoś mnie wpuści. Po dłuższej
chwili drzwi otwierają się i wychodzi do mnie chłopak ze znajdującego się w
środku pubu. Dalej już bez przeszkód melduję się i zostawiam plecak w pokoju. Ruszam
na miasto. Fajne, klimatyczne uliczki prowadzące do ulicy Hlavnej. A na niej katedra
św. Elżbiety, wieża miejska, fontanny. Fajne kamienice. Miasto z klimatem.
Większość zabytków usytuowana jest właśnie przy tej ulicy ale zdecydowanie
warto zajść też w boczne.
Snuję się uliczkami prawie do zmroku. Na uwagę
zasługuje też budynek filharmonii, nieco oddalony od głównego deptaka. Czas coś
wreszcie zjeść. Kieruję się do upatrzonej wcześniej karczmy na Hlavnej. Menu
mnie trochę rozczarowuje, jest dość ubogie ale niech będzie. W części z zupami
znajduję żurek opisany jako tradycyjna polska zupa. Smacznie i do tego
oczywiście piwko. Postanawiam przy tym właśnie piwku doczekać do wstępnych
wyników wyborów a następnie idę się chwilę pokręcić po wieczornych Koszycach.
Drugą stroną starego miasta dochodzę do mojego penzionu gdzie piwny bar z
ogromnym wyborem kusi aby jeszcze posiedzieć. Nie walczę ze sobą zbyt długo,
poddaje się i wciągam jeszcze jakieś piwko. Rano wstaję przed 9 i idę poszukać
czegoś do jedzenia. Kilka miejsc jest otwartych i już się zastanawiam nad nimi
gdy dostrzegam bagieterię, wygląda nieźle więc wchodzę, wybieram jakąś
kanapkę a pani mi ją na świeżo robi z wielkiej bagietki. Do tego dobra kawa.
Polecam to miejsce na Hlavnej tuż przy katedrze.
Wymeldowuję się z hotelu i już
plecakiem idę jeszcze na miasto. Chwilę się kręcę, aż w końcu zasiadam w
jakiejś kawiarni i zamawiam kawę. Jest piękny słoneczny dzień, aż się chce
posiedzieć. Trzeba się jednak zbierać na pociąg. Pomału przemieszczam się w
stronę dworca. Mój motorak (wagon motorowy) odchodzi z peronu 1A, który jest
nieco schowany i dopiero po chwili udaje mi się odnaleźć, ładuję się do środka.
Co najmniej połowa pasażerów mówi po węgiersku i wcale mnie to nie dziwi.
Reszta po ukraińsku, jest jeszcze dwóch Słowaków z rowerami i ja, pociąg jest
wypełniony gdzieś na 60%. Ruszamy, raz szybciej raz wolniej ale mamy
odpowiednią prędkość aby oglądać widoki. Bliżej węgierskiej granicy mijamy
sporą górę, o której istnieniu nie miałem wcześniej pojęcia, ale jestem po raz
pierwszy w tych rejonach. Jedziemy dość długo wzdłuż tej granicy aby odbić
potem w kierunku Ukrainy. W Czernej Nad Cisą wysiadają wszyscy
węgierskojęzyczni współtowarzysze mojej podróży a my toczymy się dalej na peron
graniczny. Kontrola paszportowa bez żadnych problemów, słowaccy policjanci
wsiadają do środka i w mobilnych terminalach sprawdzają paszporty. Po chwili
pociąg rusza i przejeżdża linię graniczną. Zatrzymujemy się na stacji w mieście
Czop.
Wsiadają ukraińscy pogranicznicy, zbierają paszporty i idą z nimi do
biura. W międzyczasie przechodzi kontrola celna ale na zupełnym luzie. Po jakimś
tam czasie paszporty nam oddano i możemy kontynuować podróż. Pociąg korzysta tu
z toru o normalnym europejskim rozstawie, który dochodzi do Mukaczewa, jednak
nie na główny dworzec a na zachodni – może 500 metrów od głównego. Dochodzi tam
też pociąg z Budapesztu. Nasz motorak toczy się jeszcze wolniej niż na
Słowacji, zapewne tor nie jest w najlepszym stanie, ostatnio zapewne był mało
używany, pociągi z Koszyc uruchomiono dopiero kilka miesięcy temu. W tempie
galopującego konia a nawet chwilami wolniej docieramy do stacji Mukaczewo – Zachodnie.
Idę do hostelu zostawić plecak a później do centrum coś zjeść. Mukaczewo już
widziałem cztery lata temu, przyjemny deptak po środku ot prowincjonalne
rejonowe miasteczko. Ale jeśli tam będziecie to polecam Wam twierdzę –
koniecznie trzeba ją zobaczyć.
Tekst napisany w 2015 raku gdy byłem tam po raz pierwszy zaraz po pamiętnych porachunkach przemytników:
Korzystając z ładnej pogody zasiadam w ogródku
restauracji Bogracz, polecanej w internecie w samym centrum i przyznaję się –
ucztuję. Tutejsza wersja placków z gulaszem oraz zupa grzybowa a to wszystko
poparte piwkiem sprawiają, że czuję się usatysfakcjonowany.
Już zupełnie po
zmroku toczę się na dworzec autobusowy sprawdzić odjazdy do Berehove, których
okazuje się być multum a następnie do hostelu. Spacer był spory dzięki czemu
spaliłem trochę tego co z takim zacięciem wcześniej pałaszowałem.
Na drugi
dzień sprawnie docieram do największego skupiska Węgrów w Ukrainie – miasteczka
Berehove. Już w autobusie język węgierski słychać często. Ze zdumieniem
stwierdzam, że wokół dworca nie czają się żadni taksówkarze ale do hotelu mam
jakieś 2 km więc spacerkiem. Melduję się i na miasto. Nie ma w nim zbyt wiele
do zobaczenia, jest główny deptak i kilka innych miejsc. Po szczegóły odsyłam
tutaj:
Z ciekawości
robię sobie też spacer pod węgierski konsulat będący areną niedawnych napięć
dyplomatycznych miedzy Ukrainą a krajem Orbana.
Ponieważ w tym dniu jakoś
niespecjalnie się czuję postanawiam resztę popołudnia spędzić w łóżku. Hotel
jest bardzo wygodny i przytulny więc tym bardziej. Profilaktycznie uderzeniowa
dawka medykamentów i leniuchowanie. Rano po smacznym śniadaniu taksówka i na
dworzec. Po chwili oczekiwania pojawia się autobus. Bilet do Rachowa kupiłem
już dzień wcześniej. Na dworcu zagaduje do mnie kobieta także czekająca na
autobus, dopiero po dłuższej rozmowie zorientowała się, że jestem Polakiem i
jest tym faktem dość zdziwiona – po pierwsze co robi Polak w tym miejscu a po
drugie pracowała trzy miesiące w naszym
kraju i nikogo z naszych rodaków nie poznała a tu ot tak Polak na dworcu ;-)
Autobus
okazuje się poczciwym Bogdanem jakich pełno na ukraińskich drogach i mimo że
dość zdezelowany to jednak kierowca bardzo się stara aby pasażerom jechało się
wygodnie – jest słonecznie więc wietrzy wóz na postojach a w Winohradowie robi
szybką naprawę przekładni biegów. Jedziemy samą granicą z Rumunią, która jak
widzę jest dość silnie strzeżona przez stronę ukraińską – zasieki żyletkowe i
pogranicznicy z kałachami. Być może jest to pokazucha a może są inne powody.
Dojeżdżam do
Rachowa, który już nieco znam ale nigdy nie miałem czasu tam jakoś bardziej
pobyć, zawsze byłem przejazdem. Na dworcu kupuję bilet na pociąg gdyż na
następny dzień mam zamiar przejechać koleją przez Karpaty. To jeden z głównych
punktów programu tego wypadu. Ze względu na godziny odjazdu wybieram jednak
pociąg dalekobieżny do Kijowa a nie elektriczkę. Bilet kupuję do Kołomyi, która
będzie następnym etapem mojej podróży.
Tymczasem w
Rachowie piękna złota jesień, łażę po małym parku nad Cisą, kręcę się po
niewielkim centrum. Po sąsiedzku stoi cerkiew prawosławna i kościół katolicki.
Grekokatolicka w pewnym oddaleniu od głównej ulicy. Lubię to miasteczko.
Na drugi
dzień około południa wsiadam w pociąg. Mam pierwszy wagon, który ze względu na
długość składu nie mieści się już na peronie. Aby bezproblemowo dostać się do
środka ułożono wielki kamień z którego trzeba się lekko wybić aby dostać do
schodów. Tylko do Kołomyi? – Prowadnik jest trochę zdziwiony.
Początkowo pociąg
jest prawie pusty, zapełnia się na kolejnych stacjach, sporo turystów z Kijowa
wraca z urlopu. Za oknem cudna ukraińska złota jesień a przede mną herbata za
10 UAH.
Jest pięknie, cały przejazd opisałem tutaj:
Kołomyja
okazuje się być bardzo klimatycznym i ciekawym miastem. Po zameldowaniu w
hotelu znajdującym się tuż koło muzeum pisanek z wielkim malowanym jajkiem jako
wejściem, ruszam zwiedzać. I muszę przyznać, że biegam po mieście dość szybko
pokonując kolejne kilometry aby zdążyć zrobić zdjęcia przed zmrokiem. Ciekawym
odkryciem jest polski cmentarz. W centrum zaś, jak w większości rejonowych
miast tablica z poległymi na Majdanie oraz na froncie pochodzącymi z tego
rejonu. W Kołomyi dodatkowo jest jeszcze ciekawa rzeźba w kształcie skorpiona
zrobiona z resztek pocisków. Robi wrażenie!
Więcej o kołomyi przeczytacie
tutaj:
Wybór knajp
w mieście nie jest może duży, zwłaszcza poza sezonem ale bez problemów znajduję
smaczną i z dobrą obsługą, na głównej ulicy starego miasta.
Wracam do
hotelu, z okna pokoju czasem zerkam na miejscową młodzież nieco hałasującą na
placu przed hotelem i muzeum pisanek, sączącą delikatnie piwko. Co ciekawe nie
tylko w Kołomyi ale i w innych miastach tej wielkości wyraźnie mniej widać na
ulicach trochę starszych, powiedzmy trzydziestolatków. Bo pracują już w Polsce
albo na zachodzie? Migracja zaczyna być sporym problemem dla samej Ukrainy.
Tymczasem
moja przygoda z Zakarpaciem właściwie dobiegła końca bo Kołomyja to już
Pokucie.
Na drugi dzień wsiądę do marszrutki i pojadę do Czerniowców zażywać życia
w wielkim mieście ;-) A muszę tu nadmienić, że obserwuję jak to miasto się
zmienia. Na korzyść. Jest coraz bardziej klimatyczne, przybyło fajnych knajpek
i restauracji w porównaniu do tego gdy byłem tam cztery lata temu. Ale o Czerniowcach napiszę osobny tekst.
A w
następnej części opowieści przeniesiemy się do Mołdawii.
CDN
fajny wyjazd. Na tyle fajny, że skusze sie na te trase wiosną.
OdpowiedzUsuńGorąco polecam! ;-)
Usuń