„Gdyby szyby i kominy mnie nie
otaczały”
Tak dawno
temu rymowała Paktofonika o naszym Śląsku.
Szyby i
kominy otaczają nas także w czeskiej Ostrawie. To typowo przemysłowe miasto,
posiadające jednak swój charakter, mające „to coś”.
Wybierałem
się do Ostrawy od dawna i ciągle coś się nie składało. Byłem w niej wcześniej i
to dwa razy ale sprawy nie pozwoliły mi zobaczyć miasta. Właściwie to chciałem jechać
w góry na kilka dni ale warunki jeszcze niezbyt sprzyjały. Ruszyłem więc rano
autobusem do Cieszyna a potem, po spacerze przez oba miasta, wsiadłem w pociąg
do Ostrawy. Wysiadam blisko centrum i idę do mojego hostelu, który jest prawie
przy Placu Jiraska a więc na starym mieście. Melduję się w recepcji i właściwie
prawie dobrze się rozumiemy z dziewczyną tam pracującą po polsko-czesku, nie
mogę jednak zrozumieć końcówki jednego ze zdań dotyczącej problemów z moim
śniadaniem. Na co z zaplecza wychodzi inna kobieta i pyta: - pan z Polska?
Potwierdzam. – A bo akaja svinia pregryzla nam druty – pani całkiem nieźle mówiła
po polsku wyjaśniając mi, że coś im przegryzło instalacje i nie mogą
przygotować normalnego śniadania dla mnie więc dostałem kanapki, jogurt i
pyszne ciasto. Najadłem się. Ale jak to powiedziała mało nie parsknąłem
śmiechem.
Zostawiam
plecak, idę na miasto. Plac Masaryka czyli rynek, stary ratusz, fajnie się to
prezentuje. Miłe, klimatyczne uliczki wokół.
Udostępnione do zwiedzania atrakcje
przemysłowe tym razem sobie odpuszczam, może będzie jeszcze okazja.
Nie
odpuszczam sobie natomiast Nowej Radnicy czyli nowego ratusza.
Od strony rzeki
otacza go ładny park. Bez trudu znajduję windę i jadę na górę. Wysiada się w
biurze informacji turystycznej, kupuje się bilet (60Kč) i przesiada się do drugiej windy, którą docieram już bezpośrednio na
platformę widokową. Jedna z pań w informacji mówi po polsku. Widok z wieży jest
imponujący. We wszystkich kierunkach.
Kiedy już napasłem oczy wróciłem na dół i
poszedłem parkiem – bulwarem nadrzecznym do zamku. Jest ładnie odnowiony ale
jednak trochę rozczarowuje. Jeśli macie mało czasu można sobie go odpuścić.
Zaczynam się
robić głodny więc szukając jakiegoś paśnika, idę w kierunku znanej ulicy
Stodolni uważanej za najlepszą imprezownię w okolicy.
Ponoć na imprezy
przyjeżdżają tu także Polacy. Po drodze mijam kilka knajp i gospód ale wszystko
zamknięte. Hmm… wtorek poza sezonem? Nie wiem. Na Stodolni też mało co otwarte
poza budkami z kebabem ale to mnie nie interesuje, chcę czeskiego jedzenia.
Wreszcie w przecznicy od Stodolni znajduję czynną restaurację (była czynna też
na Pl. Masaryka ale chciałem coś bardziej na uboczu). Gulasz z knedlami i piwo
to obowiązkowy zestaw gdy jestem w Czechach. Po posiłku przechodzę się znów po
Stodolni ale znów jakoś mnie nie porywa. Może w weekend jest lepiej.
Szukam
sklepu żeby kupić wodę i może jakieś winko na wieczór, niestety, jak sobie
przypominam – o tej porze w Czechach (na Słowacji zresztą też) wszystko jest
już raczej zamknięte. Po długich poszukiwaniach znajduję otwarte potraviny,
prowadzone oczywiście przez Wietnamczyka.
Wysypiam się
nawet nieźle, rano kanapki i inne pyszności otrzymane w recepcji na śniadanie,
kawa i w drogę. Z buta. Jeszcze krótki spacer po starym mieście i obieram kurs
na dworzec główny skąd mam autobus do Krakowa. Mógłbym pojechać tramwajem ale
wolę się przejść te 3 km, wtedy lepiej wszystko widać.
Poza tym mam dużo czasu.
Zabudował na oko z pierwszej polowy XX wieku lub późniejsza. Dochodzę do
dworca, robię rozpoznanie gdzie mój przystanek, oglądam też dworzec i siadam
jeszcze na piwko w pobliskiej klimatycznej spelunce.
Ładuję się do autobusu. To
było miło spędzone półtora dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz