Dziś
mija 29 rocznica katastrofy w Czarnobylu. Miałem okazję być
dwukrotnie w zamkniętej strefie. Tekst który zamieszczam jest
fragmentem książki, która może kiedyś powstanie...
Dobrze jest
odwiedzić jakieś miejsce ponownie po kilku latach aby zobaczyć jak
się zmieniło, i w którą stronę poszedł tam rozwój turystyki.
Takim specyficznym miejscem, dobrym do takich ocen jest zamknięta
strefa wokół elektrowni w Czarnobylu. Odwiedziłem ją dwukrotnie:
w 2007 i w 2011 roku.
Pomysł mojego
pierwszego wyjazdu do zakazanej strefy zrodził się już jakiś czas
wcześniej, dzięki, a jakże, internetowi i portalowi Odyssei, na
którym zaczynałem dopiero buszować. Trafiłem na strony
zawierające zdjęcia z Prypeci i Czarnobyla. Zajawiłem się. Nigdy
wcześniej nie sądziłem, że może tam być coś ciekawego.
Największe wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia z opuszczonego miasta
Prypeć - 60-tysięczne blokowisko ewakuowane w całości w ostatnich
dniach kwietnia 1986 roku. Nie miałem także pojęcia jak się
zabrać za organizację takiego wyjazdu. Wchodziła tu w grę kwestia
transportu, zezwolenia na wjazd do zony itp. Ale okazało się, że
jest nas więcej. Na szacownym forum tegoż portalu skrzyknęło się
kilka osób i oto jesteśmy wszyscy razem w wyznaczonym miejscu
zbiórki około 9 rano w MC Donaldsie koło dworca kolejowego w
Kijowie. Są ludzie z Krakowa, Wrocławia i Poznania. O 9 pakujemy
się do busa z ukraińskiego biura turystycznego, które
zorganizowało wyjazd i ruszamy. Tak było za pierwszym razem, w 2007
roku. Wszystkiemu towarzyszyła jeszcze jakaś taka atmosfera
tajemniczości i prawie grozy. Z ekipą wytrawnych podróżników z
jaką przyszło mi zwiedzać wtedy zonę można było ciekawie
porozmawiać, wymienić się doświadczeniami z różnych podróży w
różne części świata i mimo, że jechaliśmy tak naprawdę na
komercyjną, zorganizowaną wycieczkę to czuć było ten dreszczyk.
Zupełnie inny klimat towarzyszył mi podczas mojego drugiego pobytu
w zonie z tym samym biurem turystycznym specjalizującym się w tego
typu „ekstremalnych” wyprawach, z którego usług korzystałem
aby mieć wolną głowę od załatwiania pozwoleń na wjazd
indywidualny, transportu i innych cudów ukraińskiej biurokracji.
Wielki Neoplan i wielonarodowy kolorowy tłum kłębiący się przy
nim w miejscu zbiórki spowodował u mnie silny opad szczęki. Tym
razem pełna profesjonalna obsługa turystyczna, łącznie z tym, że
można zapłacić za wycieczkę kartą w mobilnym terminalu. Jedzie
się przez malownicze lasy, przy drodze, na jesieni ludzie sprzedają
radio-grzybki... Grzyby wchłonęły bardzo dużo pierwiastków
promieniotwórczych. Do granicy zony w miejscowości Ditiatki
docieramy około 11. Milicjanci bardzo starannie sprawdzają nasze
dokumenty z listą osób którą dysponują. Przy najmniejszym
błędzie trzeba wykonać wiele telefonów aby sprawę wyjaśnić.
Tak było za pierwszym razem gdy okazało się, że na takiej liście
nie ma jednego z naszych kolegów, za to ja jestem wpisany dwa razy.
Zastanawiam się na ile wynika to z sumienności pracy milicjantów a
na ile jest to na pokaz. Na szczęście po pół godzinie udaje się
sprawę wyjaśnić, szlaban w górę i jedziemy do miejscowości
Czarnobyl. Tutaj w biurze poznajemy naszego przewodnika, krótka
odprawa i rys historyczny, mapy zasięgu skażenia i ruszamy na
zwiedzanie strefy. Zatrzymujemy się w centrum Czarnobyla i idziemy
do sklepu (!) kupić coś do picia (jak wiadomo promieniowanie
najlepiej neutralizuje alkohol). Sklep jest w tym dziwnym miejscu
niezbędny bo żyją tam ludzie - obsługa techniczna elektrowni
czuwająca nad jej bezpieczeństwem. Mieszkają w zonie pięć dni w
tygodniu. Potem następuje rotacja. Ku naszemu zaskoczeniu w sklepie
można płacić kartą, jednak sklepowa nam to odradza gdyż długo
się czeka na połączenie. Myślę, że w moim banku by oszaleli
jakby przyszedł im wyciąg z mojej karty z płatnością w
miejscowości Czarnobyl. Zaopatrzeni w drinki w butelce ruszamy w
trasę.
Z autobusu, podczas
mojej drugiej wizyty w zonie, widzimy nowo zrobiony memoriał pamięci
ofiar składający się z chyba kilkuset krzyży. Warto wspomnieć,
że w zonie byliśmy wtedy kilka dni po oficjalnych obchodach 25
rocznicy katastrofy, w której brali udział prezydenci Janukowycz i
Miedwiediew. Tak więc trawa pomalowana jest na zielono, miejscami
położony nowy asfalt a pnie drzew prężą się pobielonymi na
biało pniami. Po drodze mijamy wyświetlacz pokazujący m.in.
aktualne promieniowanie. Docieramy do miejsca, które było chyba
kiedyś małym stadionem. Na dawnym boisku stoją wozy bojowe
zaparkowane tam na zawsze, które brały udział w akcji ratunkowej.
Nie jest to jednak słynny cmentarz maszyn, którego zdjęcia można
znaleźć w Internecie. Maszyny z tego cmentarza zostały podobno
pocięte, jak twierdzi nasz przewodnik, przestały istnieć (ale
chyba nie do końca jest to prawda). Co ciekawe, sprawdzamy stopień
napromieniowania tych pojazdów. Pancerz praktycznie nie promieniuje
za to przy gąsienicach licznik gajgera od razu skacze.
Zatrzymujemy
się przy pomniku ratowników usytuowanym przy miejscowej jednostce
straży pożarnej. Pomnik chałupniczą metodą wykonali sami
strażacy. Następnie wieś Kopaczi a właściwie to co z niej
zostało - wszystko zostało zburzone i przykryte warstwą ziemi.
Fotografujemy się z tabliczkami ostrzegającymi o promieniowaniu i
zakazujących kopania. Nasz licznik Gajgera nie wskazuje jednak
dużego skażenia. Z drogi podziwiamy widoczną w oddali stację
radarową nazywaną Okiem Moskwy, niedziałającą prawdopodobnie od
awarii w elektrowni (jeśli działała kiedykolwiek bo co do tego nie
ma pewności). Są to dwa ogromne radary, jeden 150 m a drugi 90 m
wysokości. Prawdopodobnie był to element radzieckiej tarczy
antyrakietowej, w dawnym ZSRR istniał jeszcze jeden taki radar. Ale
to tylko domysły bo nikt, ani Rosja ani Białoruś, ani Ukraina nie
ujawniają żadnych szczegółów na temat tej kupy żelastwa. Gdzieś
czytałem, że po stronie białoruskiej istnieją jeszcze podziemne
bunkry gdzie było centrum dowodzenia tą stacją. Nowe czasy
przedzieliły dawną jednostkę wojskową granicą państwową.
Chcemy jechać do Oka Moskwy ale okazuje się, że kilka lat temu
wojsko zamknęło tą strefę, tak przynajmniej twierdzi nasz
przewodnik. Za to w Kopaczi zwiedzić można jeszcze przedszkole –
jeden z nielicznych budynków jaki pozostał – zabawki, pomoce
szkolne, łóżeczka dla dzieci robią niesamowite wrażenie. Wokół
przedszkola zarośnięty plac zabaw, którzy sprawia jakieś
nierzeczywiste wrażenie.
Wąską zarośniętą drogą, docieramy nad
jezioro, którego wody chłodziły kiedyś reaktory. Piękny sielski
widoczek i bezkres wody. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy koło
elektrowni atomowej, w której doszło do ogromnej katastrofy.
Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy reaktorach nr 5 i 6. W chwili
awarii były one w budowie. Wokół nich zastygłe wielkie dźwigi.
Budowa nigdy nie zostanie dokończona... W oddali widać już znajomy
obiekt z kominem. To główny zespół budynków elektrowni z
feralnym, 4 reaktorem a właściwie tym co po nim zostało.
Zatrzymujemy się przy pomniku ku czci "gierojom" biorącym
udział w akcji ratunkowej. Przed nami betonowy sarkofag bloku
czwartego. Pamiętam jak pod koniec kwietnia 1986 od kogoś z rodziny
dostaliśmy informacje o katastrofie i zakaz wychodzenia z domu!
Panika była wtedy ogromna, potem oczywiście poiliśmy się płynem
lugola. W tym miejscu nasz licznik wskazuje już sporo więcej. Sesja
zdjęciowa i ruszamy dalej.
Teraz to co mnie najbardziej
interesowało, pociągało. Miasto Prypeć założone w 1970 roku dla
pracowników elektrowni. Stajemy jeszcze na wiadukcie kolejowym,
nazywanym dziś mostem śmierci, widać jeszcze pociągi na stacji w
mieście, które nigdy już nie odjadą. Obawiam się, że ludzie,
którzy, być może, obserwowali elektrownie z tego wiaduktu w tamten
kwietniowy wieczór, mogą już niestety nie żyć. Prypeć. Kolejna
drobiazgowa kontrola dokumentów przy wjeździe do miasta. Mijamy
posterunek i idziemy "w miasto". To znakomity przykład co
jest w stanie zrobić przyroda w dwadzieścia kilka lat. Drzewa
zaczynają już rosnąć w budynkach. W mieście panuje całkowita
"ogłuszająca" cisza. Bloki mieszkalne zieją pustymi
oknami, budynki użyteczności publicznej najczęściej okien nawet
nie mają. Zwiedzamy dom kultury, gdzie widać poczynione
przygotowania do akademii pierwszomajowej mającej się odbyć za
kilka dni, supermarket, w którym stoją lady chłodnicze i wózki na
zakupy, szkołę gdzie leżą podręczniki, pomoce naukowe, jest w
pełni wyposażona biblioteka niestety zdewastowana. Wszystko to robi
ogromne wrażenie. Ci ludzie mieli tylko kilka godzin na spakowanie
się. Powiedziano im, że to tylko na kilka dni. Wszystkich
zapakowano do autobusów. Większość nie zobaczyła już swojego
miasta. W dniu ewakuacji, po południu wojsko ponownie przeczesało
miasto i znalazło kilku opornych. Dla wysiedlonych z Prypeci
zbudowano mieszkania w mieście Sławutycz. Duże wrażenie robi na
mnie mała sala gimnastyczna w jednym ze skrzydeł szkoły, w której
stoi zniszczony przez warunki atmosferyczne kozioł do skoków. W
innej sali walają się stosy porozrzucanych masek przeciw gazowych.
Wychodzimy na dach
szesnastopiętrowego bloku. Z niego rozciąga się wspaniały widok
na całe miasto. Na całe puste miasto. Na martwe wesołe miasteczko,
które robi chyba największe wrażenie, na pustą szkołę,
zdewastowany supermarket. I na elektrownie w całej okazałości.
Zwiedzamy jeszcze basen i wracamy do pojazdu. Przewodnik i kierowca
już się niecierpliwią bo przeciągamy pobyt w Prypeci. Te ok. dwie
godziny to stanowczo za mało. Tam trzeba by pobyć cały dzień! Po
opuszczeniu miasta mijamy miejsce nazywane Czerwony Bór. Wskazanie
na liczniku gwałtownie rośnie. Ten teren został najbardziej
skażony po awarii, całkowicie wymarła w nim przyroda, która
dopiero kilkanaście lat temu zaczęła się odradzać.
W międzyczasie jemy
bardzo smaczny obiad w niedawno odremontowanej stołówce niedaleko
elektrowni.
Jeszcze parę ujęć
obiektu ze słynnym kominem, od innej strony i jedziemy oglądać
wielkie ryby koło samego kompleksu elektrowni. Tym kanałem
doprowadzana była woda do chłodzenia reaktorów. Trzyosobowe stadko
sumów już na nas czeka a wokół nich mnóstwo mniejszych ryb. Od
razu zaznaczam – to nie są sumy-mutanty; Woda nie jest
napromieniowana. Po prostu nie niepokojone przez nikogo doczekały do
tak monstrualnych rozmiarów. Rybki, wyćwiczone przez coraz liczniej
odwiedzających strefę turystów tylko czekają, aż się im coś
rzuci. Przydaje się chleb zabrany ze stołówki. Korzystając z
tego, że zrobiła się pogoda jedziemy ponownie pod reaktor numer
cztery. Teraz już sesja zdjęciowa na dużym luzie. Przygotowywana
jest budowa nowego sarkofagu gdyż ten stary, budowany w pośpiechu
grozi zawaleniem. Budowa ma potrwać ok. 7 lat. W okolicy powstały
już bazy firm budowlanych, które zajmą się budową. Na koniec
udaje nam się jeszcze zobaczyć dawny port rzeczny z na wpół
zatopionymi barkami. Wtedy pierwszym razem, na tle jesiennej przyrody
wyglądały niesamowicie.
Niewiele
pozostało już z atmosfery tajemniczości i pewnego dreszczyku
emocji jaki towarzyszył mi podczas mojego pierwszego pobytu w zonie.
Zamknięta strefa wokół elektrowni w Czarnobylu stała się
miejscem tłumnie odwiedzanym przez turystów z całego świata,
miejscem ogromnie komercyjnym. Podczas kolejnego wyjazdu zobaczyłem
co prawda kilka miejsc, których nie widziałem wcześniej jednak np.
pobyt w Prypeci, która wydaje mi się najciekawszym miejscem był
mocno ograniczony, choć przyczyniła się do tego także zmienna
pogoda.
Nasza
wycieczka pomału dobiega końca, odwozimy naszego przewodnika do
Czarnobyla, po drodze podziwiając jeszcze z oddali „Oko Moskwy”
i ruszamy w kierunku granicy strefy. Tam wszyscy muszą opuścić
autokar i przejść przez specjalne radiometryczne bramki. To taki
trochę teatr i zastanawiam się czy te bramki naprawdę działają.
W tym czasie pracownik strefy z detektorem sprawdza opony naszego
autokaru. Szlaban się podnosi i opuszczamy strefę duchów.
Jeśli
jeszcze kiedyś się tam wybiorę to tylko z indywidualnie
załatwionym pozwoleniem i własnym samochodem. W
trzydziestokilometrowej strefie zamkniętej wokół elektrowni jest
przecież dużo ciekawych miejsc, do których turyści rzadko jeszcze
zaglądają. Nawet tam, w zamkniętej i prawie wymarłej strefie,
budzącej grozę po dziś dzień, trzeba szukać nie oklepanych
turystycznie, niszowych miejsc i uciekać od wdzierających się
wszędzie ludzi! Mimo tej komercjalizacji Czarnobyl pozostaje
niesamowitą, namacalną lekcją nie tak odległej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz