Nie
myślałem, że w tym roku trafię ponownie do Baku. Ale trochę wolnego czasu jakie
się wytworzyło w Gruzji, pozwalało na taki odskok od gruzińskiej codzienności.
Do tego ułatwiona procedura wizowa – dokument drogą elektroniczną otrzymałem w
trzy dni, zachęcała do wyjazdu. Zaopatrzony wcześniej w bilet zapakowałem się w
Tbilisi do nocnego sypialnego pociągu aby na rano w miarę wyspany dotrzeć do
stolicy Azerbejdżanu. Był początek października, powinno jeszcze być przyjemne
jesienne słońce, jednak na dni, które miałem zamiar spędzić w Baku prognozy
zapowiadały deszcz. Nic to, pomyślałem – jest kilka dni wolnych, trzeba je
wykorzystać, najwyżej będę się ogrzewał w restauracjach i kafe doskonałą
duszbarą i koniakiem.
Swoje
pierwsze kroki skierowałem do niezbyt odległej od dworca głównego knajpki 50
kepików, gdzie tradycyjnie powitałem Azerbejdżan miską znakomitego uzbeckiego płowu.
Podana do niego kawa nie spełniła niestety moich oczekiwań ale w Azerbejdżanie
trudno nie tylko o dobrą kawę ale o kawę w ogóle. To ewidentnie kraj herbaty co
może nieco dziwić bo w bratniej Turcji robią przecież znakomita kawę. Przy
wejściu do metra oczywiście leniwa kontrola bezpieczeństwa mojego małego plecaka
(w dużym spokojnie mogłem wnieść 15 kg semteksu) i jadę do hotelu, jakieś
siedem stacji od dworca ale hotel jest dosłownie pięć minut od stacji metra i
dobry standard za rozsądne pieniądze. Prysznic, chwila odpoczynku i w miasto!
Mój
październikowy pobyt w Baku to nie tylko mile spędzony, beztroski czas ale
także praca. Wstępne układanie tras turystycznych, sprawdzanie różnych
wariantów, testowanie knajp. Wysiadam więc na końcowej stacji czerwonej linii
metra, Iczeri Szecher czyli miasto wewnętrzne i ruszam się pokręcić. Najpierw
jednak sprawdzam czy dobrze pamiętam drogę od metra do funikulora, który jedzie
na wzgórze gdzie znajduje się aleja zasłużonych – poległych w starciach z armią
czerwoną w 1990 roku oraz w Karabachu i gdzie płonie wieczny znicz – pamięć ludzka
potrafi płatać figle o czym przekonałem się w kwietniu „w stolicy kraju, o
którym tutaj nie mówimy”. Domyślcie się gdzie. Kręcę się po klimatycznych
zaułkach, wymyślając różne warianty tras, odrzucając jedne a przyjmując drugie.
Iczeri Szecher, kompleksowo odremontowane w latach 90-tych robi wrażenie i
pozwala turyście zasmakować nutki orientu. Później przychodzi czas na penetrację
Alei Azerbejdżanu gdzie zapuszczam się w boczne, klimatyczne uliczki, nieco
zapyziałe ale przez to prawdziwe – za 5 do 10 lat zapewne tych kwartałów już
nie będzie – polegną pod wdzierającymi się na te tereny wysokimi apartamentowcami
i biurowcami, zwłaszcza że to bardzo blisko od Placu Fontann oraz prestiżowego
deptaka na ulicy Nizami.
Przy wspomnianym placu „odkrywam” kościół – nie używany,
ogrodzony ze wszystkich stron stalowym, nieprzejrzystym ogrodzeniem. To zapewne
„stary kościół albański” jak źródła miejscowe nazywają obiekty pozostałe po
Ormianach. Zdaje się on być jakby wstydliwie ukryty przed mijającymi to miejsce
ludźmi. Udaje mi się zajrzeć przez szparę w ogrodzeniu – wnętrze zdaje się być
zadbane. Trudna historia obu narodów jest tu nadal gorąca i lepiej nie wchodzić
na te tematy. Pamięć wzajemnych krzywd jest ogromna.
Pierwszy
dzień kończę w znakomitej restauracji przy Palcu Fontann, do której uciekam
przed deszczem. Gdy po około półtorej godzinie wychodzę leje jeszcze bardziej.
Rad nie rad przez strugi wody przebijam się do dość odległej stacji metra, do
którego docieram całkiem przemoczony. I ciekawa obserwacja z tegoż środka
miejskiej komunikacji – jest tam dość ciepło, panuje w miarę stała temperatura
więc Azerbejdżanie (potocznie mówi się u nas Azerowie ale ta forma nie jest
prawidłowa) zdejmują w nim kurtki. Gruzini w tbiliskim metrze jadą w swoich
siedmiu warstwach. Obserwacja zupełnie bez znaczenia ale właśnie to rzuciło mi
się w oczy w metrze. Do hotelu docieram przemoczony, ulicą przed hotelem płynie
rzeka. Dopiero teraz doceniam to, że kaloryfer w moim pokoju jest ciepły –
dzięki temu spodnie i buty są rano suche.
Wyjazd do Baku
byłby nie ważny bez spaceru Bulwarem Nafciarzy. Korzystając z tego, że akurat
nie pada podążam tam spacerem ale żeby nie była tak prosto idę od dworca
kolejowego i stacji metra 28 Maj. Każde morze robi wrażenie. Bulwar jest
oczywiście bardzo zadbany, do tego stopnia, że odpowiedzialni za utrzymanie
czystości zgarniają wodę z kałuż do odpływów. Rejsów wycieczkowych niestety w
tym dniu nie ma ze względu na pogodę.
Tak spędzam
te kilka dni w stolicy Azerbejdżanu. Przemierzam pieszo dziesiątki kilometrów, „łapię”
kierunki, sprawdzam przejścia, układam w głowie trasy zwiedzania. Ale też
rozkoszuję się miejscową kuchnią, miejscowym winem, piwem i koniakiem.
W ostatni
dzień wreszcie wychodzi słońce! Cudowne jesienne, ciepłe! Sprawdzam jeszcze kilka
rzeczy po czym ładuję się na statek na półgodzinny rejs po zatoce aby zobaczyć
Baku od innej strony. Myślę, że warto.
Wieczorem
pakuję się do pociągu do Tbilisi. Te kilka dni spędziłem miło ale też owocnie.
Mam nadzieję, że nabraliście ochoty na wyjazd do Baku. Warto.
Ja zaś po
powrocie do Polski z pewnością zacznę odświeżać swoją wiedzę o tym kraju.
Trzeba wrócić do książek Jagielskiego i Góreckiego.
Nam też Baku się podobało, ale my zwiedzaliśmy miasto w słońcu. Nasze wrażenia tu: https://podrozeliliijurka.blogspot.com/2018/08/3-azerbejdzan-baku-nowoczesna-stolica.html
OdpowiedzUsuńPozdrawiamy
Lila i Jurek