Nie ukrywam,
że głównym powodem mojego wyjazdu w Bieszczady były Dni Dobrosąsiedztwa (8 - 10 sierpnia 2019) organizowane między ukraińskim Obwodem Zakarpackim a Województwem Podkarpackim
u nas.
Namacalnym skutkiem tych dni było otwarcie na trzy dni pieszo –
rowerowego przejścia granicznego Wołosate – Łubnie. To miejsce zawsze mnie
korciło, byłem tam już zresztą wcześniej. W maju gdy też było otwarte na kilka
dni niestety nie było mnie w Polsce. Więc takiej okazji nie mogłem odpuścić.
Trzeba też wspomnieć że już dawno pisałem że to miejsce aż prosi się o
turystyczne przejście!
W Wołosatem
dużo ludzi i samochodów, wszyscy wychodzą na szlaki, głównie na Tarnicę. Ja
tymczasem tym razem najwyższy szczyt Bieszczad pozostawiam po lewej ręce i
kieruję się w zakazaną zwykle drogę do ukraińskiej granicy. Po drodze z
przeciwka od granicy idzie dwóch chłopaków z małymi plecakami i ubranych w góry.
Mówią mi po ukraińsku dzień dobry i widzę, że spoglądają w stronę Tarnicy.
Pewnie do tej pory mogli tylko ją oglądać ze swojej strony a pewnie mieszkają
gdzieś blisko.
W samym Wołosatym
jak i na dojściu do przejścia, oraz na
samej granicy bardzo dużo funkcjonariuszy SG. Słynny szlaban jest otwarty a
przez pas zaoranej ziemi przerzucony jest drewniany mostek. Najpierw jednak
nasza kontrola paszportowa w specjalnym „kiosku” na kołkach, który widziałem
wczoraj koło Ustrzyk. Przechodzę przez mostek po kontroli i nie mogę sobie
odmówić strzelenia foty na pas graniczny i oba słupy.
Ukraińska kontrola
graniczna w mobilnym stanowisku w specjalnie przystosowanym busie i już jestem
na Ukrainie! Jakie to proste, chciałoby się powiedzieć. Ruszam w kierunku
Łubni, pan w starym fordzie proponuje podwózkę za 30 złotych, grzecznie
dziękuję i ruszam pieszo. Po chwili drogi napotykam jeszcze szlaban i dwóch
pograniczników z kałachami, specjalnie dla mnie podnoszą ten szlaban aż chce mi
się śmiać.
Dochodzę do
wioski i jestem w innym świecie. I nie chodzi o to, że domy są biedniejsze i na
drodze tylko resztki asfaltu. Nagle, ze zgiełku i blichtru naszych Bieszczad
ląduje w zupełnie innym miejscu! Czas płynie inaczej, nie ma turystów, nie
licząc niewielu napotkanych Polaków z przejścia. Życie koncentruje się pod
wiejskim sklepem, gdzie przy stoliczku siedzi kilku już lekko podpitych naszych
rodaków a obrotny miejscowy kierowca niebieskiej Łady Samary proponuje im
wycieczkę do Użhorodu za 200 złotych.
Zastanawiałem
się nad wejściem na Czeremchę ale po pierwsze przeoczyłem skrót do czerwonego
szlaku a po drugie dochodzę do wniosku, że nie mam pewności czy zdążę wrócić
przed zamknięciem przejścia. Idę więc po prostu drogą przed siebie. Przecież
jeszcze kiedyś tu wrócę. Oglądam pomnik żołnierzy poległych w II Wojnie
Światowej, postawiony w 2008 roku i siadam w wiacie turystycznej za wsią.
Podjeżdża rowerzysta. Po wstępnych grzecznościach rozentuzjazmowany woła do
mnie: Jak tu jest pięknie! Jak tu jest zajebiście! I pojechał dalej nie mając
jeszcze za bardzo planu gdzie chce dojechać.
Pomału
zaczynam wracać. Głównym planem było przecież zaliczenie tego przejścia
granicznego. We wsi zaczepia mnie kobieta, której wcześniej mówiłem dzień
dobry, dostała od kogoś 10 złotych i chce je wymienić na hrywny. Niestety nie
mam drobnych hrywien (potrzeba około 70) więc nie mogę jej pomóc ale jeszcze
lądujemy w domu u kogoś z jej rodziny z pytaniem czy nie mają rozmienić moich
200 UAH. Nie mieli ale miałem okazję zajrzeć do środka chałupy i jest naprawdę
biednie. Oczywiście część domów wygląda solidnie. Wracam do granicy, powtórna
kontrola i po pół godzinie znów jestem po środku turystycznego zgiełku. Ludzie
już schodzą z Tarnicy.
Ta granica
dzieli, gdyż jest przez większość roku zamknięta. A mogłaby łączyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz