niedziela, 21 stycznia 2018

Słowacki Beskid Niski i jego cerkwie

Sukcesywnie, od wielu lat poznaję Beskid Niski po naszej stronie granicy, piękne niewysokie góry, cerkwie, wioski – te zamieszkałe i te opustoszałe po wojnie. Właściwie zupełnie nie znałem Beskidu Niskiego po tej drugiej stronie granicy. Wizyta w Medzilaborcach jakiś czas temu niczego nie załatwiała. 

Czas więc ruszyć w drogę. Tak naprawdę to wybierałem się w naszą część tych gór ale zostałem olany przez pewien pensjonat, mimo moich dwukrotnych zapytań o możliwość noclegu i tylko przez, mimo wszystko, sympatię do tego miejsca nie napiszę gdzie to było.
Znalazłem równie fajne zadupie po słowackiej stronie, pensjonat w miejscowości Driecna, z jak się okazało bardzo dobrym jedzeniem. Przy dobrej pogodzie może to także być dogodny punkt wypadowy w góry – w okresie w którym byłem groziło to raczej utonięciem w błocie. Skoncentrowałem się więc na samochodowych wycieczkach po okolicznych cerkwiach. A jest co oglądać.
Same tereny też są ciekawe – niewysokie góry poprzecinane dolinami, w których kiedyś osiedlili się ludzie. Rozpoznawalne łemkowskie chyrze, tutaj przeważnie otynkowane na biało, wąskie drogi prowadzące do odleglejszych wiosek, cerkwie stojące czy to na wzgórzu nad wsią czy też w samym jej centrum. I prawie zupełny brak ludzi w tych wsiach, jak i w słowackich miasteczkach – mało kogo widać na ulicy – taka specyfika.
Cerkiew we wsi Bordużal z 1858 roku
Zachęcam Was do wycieczek – pieszych, rowerowych czy samochodowych na słowacką stronę Beskidu Niskiego, miedzy Svidnikiem a Medzilaborcami znajdziecie ciszę i spokój, nieco zabytków oraz łagodnych, znanych z naszej strony widoków. 



Kwatera żołnierzy z I Wojny Światowej w Bodrużal 

Mirol`a cerkiew z 1770 roku


Widok na cerkiew w Niznej Vladici 





Przełęcz miedzy Mirolą a Bordużalem 


Cerkiew we wsi Prikra z 1777 roku 
  
I sama wieś Prikra 



Hunkovce 

Korejovce 

Cerkiew w Krajne Cierno 

I "coś" co powstało w jej sąsiedztwie 



Ladomirova - obiekt wpisany na listę UNESCO 


Semetkovce - cerkiew z 1752 roku 

czwartek, 18 stycznia 2018

Spóźnione podsumowanie roku

Jestem Wam niewątpliwie winien wyjaśnienia, dlaczego w ubiegłym, 2017 roku było tak mało publikacji. I co się ze mną działo. Ci, którzy uważnie śledzą moją stronę na fejsbuku wiedzą, że byłem dużo w drodze i mnóstwo czasu siedziałem na Zakaukaziu. Co tu dużo mówić, zarabiałem jakieś tam pieniądze. Jednak ogrom tego wszystkiego, ciągłe, powtarzalne przemieszczanie się po tych samych trasach, uwierzcie mi, jest cholernie męczące i nużące i w żaden sposób nie nastraja do pisania. Jednocześnie zachodzi masa sytuacji, które wartałoby opisać, poznajesz nowych ludzi, słyszysz ich różne historie, jednak nawał obowiązków i specyfika funkcjonowania na tym obszarze, konieczność dopilnowania wszystkiego osobiście (bo jak nie to coś spierdolą) odbiera ci radość życia, chęć pisania i co za tym idzie uciekają ci z głowy różne naprawdę ciekawe tematy. Przemierzając w te i z powrotem samotnie lub z grupami Gruzję, patrząc jak za każdym razem ta cholerna marszrutka z Kutaisi do Tbilisi zatrzymuje się przy którymś barze w rejonie przełęczy czyli w pół drogi, doszedłem kiedyś do wniosku, że te cholerne brzydkie bary są taką współczesną formą dawnych karawanserajów, w których zatrzymywali się podróżni w minionych czasach. 


Przy każdym z tych barów stado psów gotowych się z tobą zaprzyjaźnić jeśli tylko dasz im coś do jedzenia. A czasem jeśli tylko je pogłaszczesz. Psy i koty w Gruzji są bardzo spragnione czułości i przyjaznego kontaktu z ludźmi. A po około 15 minutach marszrutka rusza dalej wyprzedzając na trzeciego co nie robi już na mnie żadnego wrażenia. Przeboje w busach są różne – częsta jest rosyjska popsa – prymitywna jak nasze disco polo, czasem fajna muzyka gruzińska, rzadziej zachodnie hity. Czasem zdarza się też klasyk:
I tak funkcjonowałem sobie od polowy kwietnia do początku listopada, z krótką przerwą w lipcu. Ale przez ten czas, mając chwilę wolnego byłem także dwa razy w Azerbejdżanie, w czerwcu, penetrując ten ciekawy kraj jeepem oraz na początku października, penetrując pieszo różne zaułki Baku. 
Temu krajowi ropy i gazu poświęciłem już dwa teksty na blogu ale jestem świadom, że tematów jest znacznie więcej. W październiku, już zmęczony sezonem, pojechałem do Baku na kilka dni i doszedłem do wniosku, że to świetny pomysł i że wśród azerskiego blichtru znakomicie odpoczywają oczy od wszechobecnego gruzińskiego rozpadu, że o Armenii nie wspomnę. 

Nawet jeśli to jest tylko na pokaz a część budynków jest wydmuszką. W Gruzji jeszcze w czasach Miszy Sakaszwilego wdrożono program kompleksowej renowacji miasteczek i dzielnic dużych miast – bez tego kilkadziesiąt lat zaniedbań w czasach sowieckich straszyłoby nadal. Ale często jest tak, że odnowione jest tylko reprezentacyjne miejsce a wystarczy zajrzeć za róg aby zaatakował nas widok często potwornego syfu. Gruzja powinna wdrożyć jeszcze jeden program – kompleksowego burzenia i rekultywacji terenu po upadłych zakładach przemysłowych i kołchozach, które aż biją po oczach. Azerbejdżan w latach 90-tych aż tak upadłym państwem nie był więc i mimo wojny o Karabach a przede wszystkim dzięki zasobom ropy i gazu wygląda dużo lepiej, nawet na prowincji a przynajmniej to czego oczy widzieć nie powinny, skrywają mury wybudowane często wzdłuż dróg.
Parki narodowe w tym nadkaspijskim kraju zwiedza się jeepem, podziwiając zwierzynę hasającą wśród kiwoków czyli urządzeń pompujących ropę. W parku narodowym. Wygląd pól naftowych robi dość przytłaczające wrażenie, czego dopełniają plamy ropy po samoistnych przesiąkach lub zaistniałych awariach. 




Ale Azerbejdżan to także bardzo ciekawe krajobrazy i wspaniała kuchnia, której nie mogliśmy się nachwalić mimo, że już pękaliśmy w szwach. A więc więcej kulinarnych naleciałości uzbeckich, irańskich, tureckich. 
Sadż ;-) 

Jednym z największych zaskoczeń w tym kraju był brak kawy. Właściwie poza Baku trudno było napić się dobrej kawy a właściwie jakiejkolwiek. Dla mnie to była tragedia. Drugim zaskoczeniem była bardzo niska znajomość rosyjskiego wśród mieszkańców prowincji. W Gruzji, nie mówiąc o Armenii prawie wszędzie dogadasz się po rosyjsku. W Azerbejdżanie przeważnie tylko w Baku i czasem z kimś jeśli chodzi o interior.
Ten muzułmański, jakby nie było kraj, produkuje całkiem przyzwoite wino – dotarliśmy do jednego z hoteli położonego pośrodku winnicy. 



Do praw Islamu mają raczej luźne podejście, niektóre kobiety chodzą w chustach. Jedynie w miejscowości Nardaran panują wręcz fundamentalistyczne nastroje o czym mogłem się przekonać ponad siedem lat temu gdy tam byłem.
Dziś co widzieliśmy, miejscowość ta jest poniekąd odcięta – na drogach dojazdowych stoją posterunki policji a wszyscy wjeżdżający i wyjeżdżający są kontrolowani.
W czerwcu w Azerbejdżanie odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc. Przejechaliśmy całą wschodnią część kraju poczynając od Baku i półwyspu Apszeron, rejonu granicy z Dagestanem, aż po granicę z Iranem. Widziałem już na maszcie irańską flagę po drugiej stronie granicy. Ech… gdyby nie wizy… 
Tak w dużym skrócie upłynęła mi znaczna część 2017, zdominowana przez Zakaukazie. Ale przez to oprócz krótkiego wypadu w styczniu na Zakarpacie, nie byłem właściwie wcale na mojej ukochanej Ukrainie, nie licząc jeszcze śniadania w Kijowie podczas lotu do Armenii, nie wybrałem się na Bałkany a zwłaszcza do mojej ulubionej Bośni i Hercegowiny czy Czarnogóry, nie wróciłem do odkrycia roku 2016 czyli Rumunii, do wyluzowanych Czech i w wiele innych miejsc, w które chciałbym pojechać. Powiecie coś za coś – oczywiście. Ale co by nie mówić – na Zakaukaziu świat się nie kończy.

Ten rok zapewne będzie podobny… 

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Dolores…

Wiadomość dopadła mnie podczas pokazu zdjęć i opowieści bałkańskich w klubie Atlantyda w Krakowie. Na chwilę odpaliłem facebooka i zobaczyłem pierwsze posty… 
fot. Internet 

Okoliczności (opowieści o byłej Jugosławi), moje osobiste zainteresowania i poglądy spowodowały, że od razu pomyślałem o tym kawałku:
Bośnia zawsze była dla mnie ważnym miejscem.
Dawno temu na Liście Przebojów Trójki usłyszałem pierwszy raz „Zombie” i w ogóle o The Cranberries. Potem było tylko lepiej. Wreszcie ich koncert w Spodku w Katowicach, na którym oczywiście byłem.
A dziś ta wiadomość…

Posłuchajmy razem: 

wtorek, 9 stycznia 2018

Wino Truskawkowe

Przejeżdżałem koło Jaślisk wiele razy, jadąc w Bieszczady i nigdy tam nie wstąpiłem. Więc żeby było dziwniej pojechałem tam ze… Słowacji, bo właśnie tu znalazłem fajne miejsce na, przynajmniej częściowe odcięcie się od ludzi i otaczającej rzeczywistości, ładowanie baterii. Trochę dziwnie się czułem przyjeżdżając z sąsiedniego kraju do mojego, aby coś zwiedzić ale co tam. Jaśliska były na moim celowniku ale oprócz tego chciałem dotrzeć pieszo do Czeremchy – dawnej wioski łemkowskiej, wysiedlonej po wojnie. To akurat mi się nie udało – piesze sforsowanie brodu za dawnym PGR-em w Lipowcu o tej porze roku okazało się niemożliwe. Droga za dawnym gospodarstwem rolnym nie jest może najgorsza ale zwykłym osobowym samochodem miałem jednak wątpliwości czy czegoś nie urwę. Oczywiście gdybym pojechał tam jednak samochodem to sforsowałbym bród… Ale nie można mieć wszystkiego. 





Stary cmentarz w Lipowcu


Cerkwisko w Lipwcu

Porobiłem więc trochę zdjęć i wróciłem do Jaślisk, zatrzymałem się na rynku, wysiadłem i zacząłem się rozglądać. W tym momencie przyszło olśnienie – przecież to tu było kręcone słynne polsko - słowackie „Wino Truskawkowe” ze wspaniałą muzyką Michała Lorenca! 

Tak sobie chodzę po rynku, robię zdjęcia, z filmu już właściwie niewiele pamiętam, nagle zaczepia mnie lokals o dość klimatycznym wyglądzie i coś mówi żebym robił zdjęcia. Coś tam potakuję ale on chce pogadać. – To ja z nią tańczyłem – mówi. Trochę wybałuszyłem oczy ale zaraz pomyślałem o filmie Dariusza Jabłońskiego. – Tak jestem tam na sześciu ujęciach. A po chwili jeszcze okazało się, że to mój ziomal z Krakowa ;-) 


Miejscowy bar, teraz oczywiście zamknięty ale w sezonie... 

Kapliczka U Murdzyków - wykonywano tu wyroki smierci i grzebano straconych. Nic tu nie straszy? ;-) 
W pewnym okresie w rejonie rozwinęło się także kamieniarstwo 


Rynek 

Charakterystyczna małomiasteczkowa drewniana zabudowa 


Jaśliska to historycznie bardzo ciekawe miejsce, kiedyś bogate miasto zarabiające krocie na handlu węgierskim winem, później stopniowo podupadało aż w latach 30-tych XX wieku straciło prawa miejskie. Zwiedzania tam jest na max godzinę ale to dogodna baza wypadowa do różnych wycieczek. Warto zboczyć z drogi na Barwinek lub po prostu zjechać tam na chwilę jadąc na Cisną.

A jeśli chodzi o wino truskawkowe, już takie bez cudzysłowu to ostatni raz piłem jabcoka właśnie w Beskidzie Niskim, ponad 10 lat temu ;-) Ale w tej bardziej środkowej części.