Miasto odwiedziłem spontanicznie, bez wcześniejszego planu, w styczniu. Pojawiły się tanie bilety więc skorzystaliśmy. Byłem już w Rumunii (na blogu znajdziecie teksty o tamtym wyjeździe) ale nie byłem w stolicy. Zapowiadał się ciekawy, intensywny przedłużony weekend.
Miejscami można spotkać naprawdę stylowe widoki – XIX lub XX wieczne kamienice sąsiadujące z blokami z lat 60-tych i patodeweloperką z lat 90-tych i wczesnych 2000-ch. Piękny miks. Jak zwykle doradzam zapuszczanie się w zaułki i uliczki, tak się zwiedza najlepiej. Dochodzimy do Placu Rewolucji, na którym po raz ostatni do zgromadzonego tłumu przemawiał Ceausesku i wtedy przekonał się, że lud już go nie słucha. To tu zobaczycie wiele okazałych budynków w tym Ateneum. Kręcąc się ulicami i zaglądając w zaułki czasami czułem się zaskoczony pojawiającą się niespodziewanie kolejną cerkwią. Jedną z najpiękniejszych, Monastirii Stavropoleos znajdziecie bez trudu.
Wieczorami ulice żyją i pulsują rytmem licznych knajp i restauracji a jedyne co przeszkadza to stada naganiaczy do nich. Czas na obiado – kolację w postaci, oczywiście mititei, którego nie mogłem się doczekać od mojej poprzedniej wizyty w Rumunii a jako ciekawostka do każdej porcji podane były malutkie kiszone arbuzy. Potem jeszcze piwko w innym lokalu a na koniec market otwarty do późnych godzin wieczornych.
Na drugi dzień możemy na spokojnie i w pięknym słońcu podziwiać już dokładniej stare miasto a także znacznie więcej. Przede wszystkim idziemy zobaczyć za dnia słynny pasaż z przeszklonym żółtym dachem. Mieści on obecnie mnóstwo knajp i wręcz trudno się przecisnąć między stolikami ale wygląda zacnie.
Przypomina mi się od razu pewien podobny pasaż w centrum Odessy. Znów w zaułku zaskakuje mnie piękna cerkiew a obok niej karawanseraj. Część budynków jest ładnie utrzymana, niedawno odnowiona, część nadal czeka na swoją kolej.
Przez plac z wielką fontanną, nieczynną oczywiście w styczniu, reprezentacyjnym bulwarem, udajemy się w kierunku siedziby rumuńskiego parlamentu czyli najbardziej okazałego gmachu w mieście, którego budowa pochłonęła dużą cześć zabytkowego centrum, które po prostu zrównano z ziemią i wytyczono od nowa szerokie aleje a budowa tego monstrum była oczkiem w głowie oraz mokrym snem rumuńskiego dyktatora. Po jego rozstrzelaniu zdecydowano jednak aby gmach dokończyć co stało się w 1997 roku. Musicie sobie uświadomić: wybudowano nie tylko monstrualny pałac ale i aleję prowadzącą do niego wraz z otaczającymi ją budynkami. Robi wrażenie, nie powiem. Tylko nie wiem czy dobre.
Ale mijając gmach kolejnego ministerstwa i oddalając się od monstrum wchodzimy znów w starą dzielnicę, która daje pogląd jak mogły wyglądać dawniej kwartały, których już nie ma. W oczy rzuca się oczywiście tradycyjna południowo – wschodnia kabloza ;-)
Warto przespacerować się do katedry patriarchalnej, znajdującej się na niewielkim wzgórzu skąd dobrze widać część miasta oraz właśnie parlament. Sama cerkiew także jest piękna.
Po krótkim lunchu zwiedzamy jeszcze monumentalny park z grobem nieznanego żołnierza a później jeszcze jeden – w stolicy Rumunii jest ich całkiem sporo.
Wieczorny posiłek w jednej z knajp troszkę poza ścisłym centrum co daje niejaką ulgę dla portfela (ale tylko niewielką). Mamałyga w 2016 roku nie przypadła mi do gustu ale polenta już tak ;-) Wieczór spędzamy na degustacji fantastycznego miejscowego wina ;-)
W dniu kolejnym wsiadamy do metra aby dojechać możliwie blisko Łuku Triumfalnego do złudzenia przypominający ten z Paryża a poświęcony wszystkim żołnierzom walczącym w barwach Rumunii.
W okolicy znajduje się także muzeum etnograficzne (skansen) dla zainteresowanych, my natomiast udajemy się w kierunku Pałacu Prasy. Wybudowany z „dobrowolnych” składek narodu przypomina nasz PKiN tylko z amputowaną środkową częścią gmachu ;-) Ewidentnie inwestorowi brakowało funduszy ;-) Wyszła trochę karykatura stalinskiej vysotki. Potem zagłębiamy się w kolejny park gdzie grzane wino i styczniowe słońce wprowadzają nas w błogostan ;-)
Wiedzeni ciekawością odwiedzamy jeszcze dworzec północny jako kolejową ciekawostkę.
W pobliskiej budce komunikacji miejskiej kupujemy kartę przejazdową z trzema przejazdami na autobus, jak się na drugi dzień okaże – trzeba było kupić trzy karty – w danym autobusie tą jedną kartą możesz się odbić tylko raz. Na szczęście okazało się, że na kasownikach można się odbić także zwykłą kartą bankomatową.
Przedpołudnie przed wylotem spędzamy na krótkim spacerze po uliczkach kwartału w którym mieszkaliśmy gdzie jest dużo fajnych kamienic oraz willi a także ulica Marszałka Piłsudskiego.
Bukareszt jest miastem nieoczywistym, trochę jak z niektórych książek Szczerka, gdzie rozpad i blichtr sąsiadują ze sobą. Pewnie nie dla każdego, mi się jednak bardzo podobał. Warto odwiedzić Rumunię bo to przecież blisko.
Komunikacja w mieście wydaje się być dobrze zorganizowana, poruszaliśmy się przeważnie metrem, które posiada cztery linie. Restauracje w ścisłym centrum wychodzą dość drogo ale można poszukać czegoś nieco dalej od starego miasta. W wielu miejscach są piekarnie z różnymi wypiekami, mogące dostarczyć wam całkiem dobre śniadanie. Bukareszt jest też dobrą bazą wypadową w różne rejony Rumunii.