Wyruszyłem z
Krakowa jak zwykle wieczorem, nocnym autobusem do Lwowa. Na szczęście polski
przewoźnik zaczął się teraz zatrzymywać także na Placu Dworcowym przy dworcu
kolejowym a nie tylko na Stryjskim, który jest strasznie daleko od centrum. To
już był jakiś plus na początek. Granica w Korczowej dość sprawnie, jak na tą
granicę, tylko 1,5 godziny i jesteśmy po ukraińskiej stronie. Na 6 rano we
Lwowie. Jeszcze ciemno, bo zmiana czasu dopiero za jakieś dwa tygodnie. Siadam
w znanym mi barze koło dworca, na dobry początek naleśniki, barszcz ukraiński i
kawa, która jest mi bardzo potrzebna – prawie nie spałem w autobusie. Oddałem
bagaż do przechowalni na dworcu i pokrzepiony ciepłym posiłkiem ruszam
Horodocką pieszo do centrum. Jest poranna szarówka. Nie byłem we Lwowie ponad
pół roku! Mijam Sobór św. Jura, mijam cyrk, mijam przecznicę prowadzącą do
szpitala żydowskiego o fantazyjnej architekturze. Kawałek za Brygidkami, nie
dochodząc do Alei Swobody skręcam w lewo gdyż stwierdzam, że nigdy jeszcze w
tym kwartale budynków nie byłem. Zaczyna się pomału robić jasno. Kolejnymi
uliczkami docieram do wielkiego bazaru nazywającego się Krakowski Rynek. Tu też
jeszcze nie byłem. Ale nie wchodzę – jest za wcześnie, handlarze dopiero się
rozkładają. Jeszcze trochę krążenia uliczkami i zaułkami, tym razem już w
bezpośrednich okolicach Prospektu Swobody i stwierdzam, że czas na kolejne
śniadanie – niezawodna Puzata Chata na Alei Szewczenki pozwala mi odpocząć,
zaspokoić żołądek, podniebienie i wlać w siebie jeszcze trochę kawy a także
ogrzać się, gdyż marcowy poranek nie jest zbyt ciepły. Po jakimś czasie trzeba
dalej ruszyć w miasto i pchać ten podróżniczy wózek (chciałeś to masz).
Otwierają się sklepy, otwierają się knajpy, miasto zaczyna żyć. Poza Ukraińcami
właściwie nie widzę żadnych turystów. Nawet Polaków. Wiem, że to nie sezon i w
dodatku poniedziałek ale mimo wszystko… Przecież wojna jest o jakiś tysiąc
kilometrów dalej na wschód! Ale jej ślady dostrzegam także na ulicach Lwowa.
Więcej ludzi w mundurach i co najbardziej tragiczne, widuje się inwalidów wojennych, ludzi okaleczonych przez wojnę. Snuję się po Rynku, po uliczkach. Wiem, że byłem tam niezliczoną ilość razy ale nic nie poradzę, że uwielbiam Lwów. Nie zwiedzam, po prostu chodzę. Od czasu do czasu przysiadam na jakiejś ławce żeby trochę odpocząć ale jest jeszcze trochę za zimno na dłuższe siedzenie. Na obiad melduję się w restauracji U Pani Stefy, czyli tam gdzie zwykle. Znów można się ogrzać i dobrze zjeść. Mały koniaczek pomaga w rozgrzewce. Ale nie ma tak dobrze, trzeba jeszcze trochę popracować, wyciągam więc laptopa bo klient czeka na nową ofertę. Uśmiecham się, gdy komputer od razu łączy się z zapamiętaną wcześniej siecią. Wysyłam co mam wysłać i znów idę pokręcić się po Lwowie. Na Rynku gra zespół perkusyjno – dęty, sami młodzi ludzie, z niewielkimi przerwami już którąś godzinę. Po mieście przemykają patrole nowej Narodowej Policji w nowych Toyotach. Choć mam wrażenie, że trochę ich mało. Mimo poniedziałku sporo ludzi na ulicach, nie koniecznie spieszących się z pracy do domu. Mnóstwo spaceruje albo siedzi w kawiarniach. Bo Lwów zwykle siedzi w kawiarniach i knajpach. Wieczorem wsiadam na rynku do tramwaju, który ma jechać na dworzec. Owszem dojechał tam gdzie chciałem, ale przez zupełnie nie znany mi kwartał, więc można powiedzieć, że miałem dodatkowe zwiedzanie. Trochę oczekiwania na dworcu i ładuję się w pociąg do Odessy. Wagon kupiejny czyli lepszy – nie chce mi się już jeździć plackartnymi. Zwłaszcza, że kolej na Ukrainie jest jeszcze bajecznie tania. Pozostali pasażerowie trochę rozmawiają między sobą, jeden jest z Czerniowców, dwóch z Iwano - Frankowska. Wreszcie się porządnie przespałem – to już druga noc w podróży. Rano rozbawia mnie rozmowa między pozostałymi zaczynająca się od słów: - Czy w Czerniowcach jest już euro-policja?
Więcej ludzi w mundurach i co najbardziej tragiczne, widuje się inwalidów wojennych, ludzi okaleczonych przez wojnę. Snuję się po Rynku, po uliczkach. Wiem, że byłem tam niezliczoną ilość razy ale nic nie poradzę, że uwielbiam Lwów. Nie zwiedzam, po prostu chodzę. Od czasu do czasu przysiadam na jakiejś ławce żeby trochę odpocząć ale jest jeszcze trochę za zimno na dłuższe siedzenie. Na obiad melduję się w restauracji U Pani Stefy, czyli tam gdzie zwykle. Znów można się ogrzać i dobrze zjeść. Mały koniaczek pomaga w rozgrzewce. Ale nie ma tak dobrze, trzeba jeszcze trochę popracować, wyciągam więc laptopa bo klient czeka na nową ofertę. Uśmiecham się, gdy komputer od razu łączy się z zapamiętaną wcześniej siecią. Wysyłam co mam wysłać i znów idę pokręcić się po Lwowie. Na Rynku gra zespół perkusyjno – dęty, sami młodzi ludzie, z niewielkimi przerwami już którąś godzinę. Po mieście przemykają patrole nowej Narodowej Policji w nowych Toyotach. Choć mam wrażenie, że trochę ich mało. Mimo poniedziałku sporo ludzi na ulicach, nie koniecznie spieszących się z pracy do domu. Mnóstwo spaceruje albo siedzi w kawiarniach. Bo Lwów zwykle siedzi w kawiarniach i knajpach. Wieczorem wsiadam na rynku do tramwaju, który ma jechać na dworzec. Owszem dojechał tam gdzie chciałem, ale przez zupełnie nie znany mi kwartał, więc można powiedzieć, że miałem dodatkowe zwiedzanie. Trochę oczekiwania na dworcu i ładuję się w pociąg do Odessy. Wagon kupiejny czyli lepszy – nie chce mi się już jeździć plackartnymi. Zwłaszcza, że kolej na Ukrainie jest jeszcze bajecznie tania. Pozostali pasażerowie trochę rozmawiają między sobą, jeden jest z Czerniowców, dwóch z Iwano - Frankowska. Wreszcie się porządnie przespałem – to już druga noc w podróży. Rano rozbawia mnie rozmowa między pozostałymi zaczynająca się od słów: - Czy w Czerniowcach jest już euro-policja?
Odessa wita
mnie pięknym słońcem. Nie ma się co cieszyć – po 20 minutach, błyskawicznie
wszystko pokrywa gęsta mgła. Zostawiam plecak w przechowalni, załatwiam sobie
bilet na podróż dalej. Na zaniedbanym skwerze koło dworca widzę jak nowa
policja „mieli” jakiegoś z wyglądu starego kryminalistę. Parkingowy widząc, że
się przyglądam, mówi do mnie, że tamten przed chwilą kogoś uderzył ale go od
razu pojmali. Na początek udaję się pod spalony w zamieszkach w maju 2014 roku
budynek związków zawodowych. To była klasyczna próba przechwycenia miasta
metodą wojny hybrydowej, przez przysłanych z Rosji prowokatorów i podburzoną
przez propagandę część miejscowej ludności. Zginęło ponad 40 osób ale miasto
się obroniło. W podobnym terminie takie ataki miały miejsce w Mariupolu ale na
szczęście także tam siły ukraińskie dały im odpór. Chodziło o zajęcie
południowego wybrzeża, utworzenie dojścia na okupowany przez Rosję Krym oraz do
Naddniestrza. Krążę uliczkami, trochę bez planu ale jednak kieruję się do
morza. Idę ulicą Grecką, która na części ma już nową nazwę – Lecha
Kaczyńskiego. Widać, że Misza Saakaszwili jest gubernatorem tego obwodu.
Uliczkami docieram wreszcie na bulwar. Szpanerski, odnowione kamienice i
budynki użyteczności publicznej. Jest Dzień Kobiet, na każdym kroku słyszę wiec
facetów mówiących do słuchawki telefonu „s prazdnikom”. Schody Potiomkinowskie
i dworzec morski, wszystko jednak spowite mgłą, na nabrzeżu dodatkowo mocno
dokuczył mi silny zimny wiatr.
Jakaś knajpa na Deribalcewa i znów kręcę się po mieście. Docieram do fantastycznie zdobionego pasażu handlowego, przykrytego szklanym dachem. Piękny zabytek zapewne z XIX wieku. Czyli właściwie z początku miasta. Wracam na dworzec, biorę plecak i taksówką jadę do hotelu. Okazuje się być trochę dalej niż wydawało mi się patrząc na mapę na bookingu. Kwateruję się i wreszcie biorę prysznic. Potem znów na miasto. Początkowo pieszo do dużego ronda, później trolejbusem na którym wypatrzyłem nazwę ulicy Deribalcewa – w samym centrum. Trolejbus dość stary i rozklekotany ale wifi w środku działa. Może by tak u nas… Miasto żyje z całą siłą, w restauracjach ciężko o miejsce – wszak dziś Dzień Kobiet, ważne święto w całym dawnych ZSRR.
Siadam wreszcie w jednym z małych barów, zamawiam lula kebab (tak, taki sam jak na Kaukazie – na Ukrainie bardzo wiele knajp ma w menu kaukaską kuchnię) a do tego próbuję nalewek będących w ofercie. Płacąc dostrzegam, że mają jeszcze saperawi – znakomite gruzińskie wino, ale cóż, trudno. Trochę się snuję jeszcze po uliczkach a potem wracam do hotelu tym samym trolejbusem. Mieszkam w dzielnicy imponująco oświetlonych wysokościowców.
Rezerwuję nocleg w hotelu w Mariupolu. Wieczorem jeszcze tylko telefoniczna korespondencja dla radia z Nowego Jorku i można iść spać. Wreszcie w normalnym łóżku.
Jakaś knajpa na Deribalcewa i znów kręcę się po mieście. Docieram do fantastycznie zdobionego pasażu handlowego, przykrytego szklanym dachem. Piękny zabytek zapewne z XIX wieku. Czyli właściwie z początku miasta. Wracam na dworzec, biorę plecak i taksówką jadę do hotelu. Okazuje się być trochę dalej niż wydawało mi się patrząc na mapę na bookingu. Kwateruję się i wreszcie biorę prysznic. Potem znów na miasto. Początkowo pieszo do dużego ronda, później trolejbusem na którym wypatrzyłem nazwę ulicy Deribalcewa – w samym centrum. Trolejbus dość stary i rozklekotany ale wifi w środku działa. Może by tak u nas… Miasto żyje z całą siłą, w restauracjach ciężko o miejsce – wszak dziś Dzień Kobiet, ważne święto w całym dawnych ZSRR.
Siadam wreszcie w jednym z małych barów, zamawiam lula kebab (tak, taki sam jak na Kaukazie – na Ukrainie bardzo wiele knajp ma w menu kaukaską kuchnię) a do tego próbuję nalewek będących w ofercie. Płacąc dostrzegam, że mają jeszcze saperawi – znakomite gruzińskie wino, ale cóż, trudno. Trochę się snuję jeszcze po uliczkach a potem wracam do hotelu tym samym trolejbusem. Mieszkam w dzielnicy imponująco oświetlonych wysokościowców.
Rezerwuję nocleg w hotelu w Mariupolu. Wieczorem jeszcze tylko telefoniczna korespondencja dla radia z Nowego Jorku i można iść spać. Wreszcie w normalnym łóżku.
Wstaję
niezbyt wcześnie, idę na śniadanie, nie jest może powalające ale można się
najeść. W sezonie zapewne jest normalny szwedzki stół ale w marcu turystów jak
na lekarstwo. Pogoda nie jest najlepsza więc korzystam z Internetu i z doby
hotelowej, kupuję przez stronę ukraińskich kolei bilet na powrót z Mariupola do Lwowa oraz na autobus ze Lwowa do
Krakowa. Miła pani w recepcji bez problemów mi to drukuje. Sprawdzam jeszcze
skrzynkę mailową a tam wiadomość od bloking.com: - „zamień swoją podróż do
miasta Mariupol w wielką przygodę”. W kontekście miejsca, do którego jadę i
okoliczności, nie brzmi to zachęcająco. Wypogadza się, a że kończy mi się doba
trzeba ruszać. Plecak i na tramwaj. Jedzie na około przez wiele ulic Odessy
więc mam okazję jeszcze pooglądać inne rejony. Zostawiam bagaż w przechowalni
na dworcu i idę jeszcze na miasto. Krążę różnymi ulicami, robię grube kilometry
nie tylko po turystycznych rejonach ale oddalam się nieco od ścisłego centrum,
pozostając jednak w starej XIX wiecznej zabudowie.
W pewnym momencie słyszę za plecami głośną rozmowę przez komórkę. Obficie padają przekleństwa po rosyjsku. Oglądam się, korpulentny, dobrze podpity jegomość idzie w pewnej odległości za mną i głośno rozmawia przez telefon. Nie wszystko rozumiem ale chyba coś nawywijał po pijaku samochodem, może nawet spowodował kolizję i nowa policja zrobiła mu straszną krzywdę wlepiając sowity mandat i odholowując pojazd na parking. Był tym strasznie zbulwersowany. Wręcz pluł do tego telefonu opowiadając o zajściu komuś po drugiej stronie łącza. Zapewne przy dawnej milicji sprawę dało by się jakoś „załatwić”. Ale to była nowa Narodowa Policja. Nie szczędził więc przekleństw i obelg. Do standardowej obraźliwej wiązanki („suka, bliat`”) dodawał jeszcze „banderowcy” co mnie bardzo rozbawiło. Ot, folklor nowych czasów. Snuję się bardziej zaniedbaną częścią bulwaru, aż dochodzę znów do schodów potiomkinowskich. Potem Puzata Chata i znów coś dobrego. I ponownie ulice Odessy. Ok. 18 melduję się na dworcu. Idę do baru aby jeszcze coś zjeść, zamawiam bliny i konsumuję a przy sąsiednim stoliku siedzi małżeństwo z dzieckiem, albo Ukraińców albo Rosjan ale raczej Ukraińcy. Pani za barem nie była zbyt miła przy obsłudze i słyszę komentarz z ich stolika: - żywa skamienialina z ZSRR ;-) Odbieram plecak i pakuję się do autobusu. Tu niespodzianka – trzeba dopłacić za bagaż – pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło a bilet nie był wcale zbyt tani – ok. 72 pln co jak na ukraińskie warunki jest dość drogo. Ale do przejechania mam ponad 600 km. Autobus rusza na wschód Ukrainy, odwiedzając kolejno zaplanowane miasta. W jednym z nich widzę jak na dworcu pełniący służbę żołnierze, coś w rodzaju żandarmerii kontrolują innych wojskowych. W moim autobusie jest ich kilku, tylko jeden w mundurze, wyższy oficer, ale pozostałych bez trudu wyławiam wzrokiem. Wyjątkowo, aby wtopić się w tłum, nie zakładam na tę podróż bojówek ale jeansy, do tego czarny windstoper i ciemny bezrękawnik. W autobusie prawie z nikim nie rozmawiam. Udaje mi się trochę pospać. Im dalej na wschód tym, mam wrażenie, że dworce autobusowe wyglądają gorzej. Mijamy kolejne blok-posty.
W pewnym momencie słyszę za plecami głośną rozmowę przez komórkę. Obficie padają przekleństwa po rosyjsku. Oglądam się, korpulentny, dobrze podpity jegomość idzie w pewnej odległości za mną i głośno rozmawia przez telefon. Nie wszystko rozumiem ale chyba coś nawywijał po pijaku samochodem, może nawet spowodował kolizję i nowa policja zrobiła mu straszną krzywdę wlepiając sowity mandat i odholowując pojazd na parking. Był tym strasznie zbulwersowany. Wręcz pluł do tego telefonu opowiadając o zajściu komuś po drugiej stronie łącza. Zapewne przy dawnej milicji sprawę dało by się jakoś „załatwić”. Ale to była nowa Narodowa Policja. Nie szczędził więc przekleństw i obelg. Do standardowej obraźliwej wiązanki („suka, bliat`”) dodawał jeszcze „banderowcy” co mnie bardzo rozbawiło. Ot, folklor nowych czasów. Snuję się bardziej zaniedbaną częścią bulwaru, aż dochodzę znów do schodów potiomkinowskich. Potem Puzata Chata i znów coś dobrego. I ponownie ulice Odessy. Ok. 18 melduję się na dworcu. Idę do baru aby jeszcze coś zjeść, zamawiam bliny i konsumuję a przy sąsiednim stoliku siedzi małżeństwo z dzieckiem, albo Ukraińców albo Rosjan ale raczej Ukraińcy. Pani za barem nie była zbyt miła przy obsłudze i słyszę komentarz z ich stolika: - żywa skamienialina z ZSRR ;-) Odbieram plecak i pakuję się do autobusu. Tu niespodzianka – trzeba dopłacić za bagaż – pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło a bilet nie był wcale zbyt tani – ok. 72 pln co jak na ukraińskie warunki jest dość drogo. Ale do przejechania mam ponad 600 km. Autobus rusza na wschód Ukrainy, odwiedzając kolejno zaplanowane miasta. W jednym z nich widzę jak na dworcu pełniący służbę żołnierze, coś w rodzaju żandarmerii kontrolują innych wojskowych. W moim autobusie jest ich kilku, tylko jeden w mundurze, wyższy oficer, ale pozostałych bez trudu wyławiam wzrokiem. Wyjątkowo, aby wtopić się w tłum, nie zakładam na tę podróż bojówek ale jeansy, do tego czarny windstoper i ciemny bezrękawnik. W autobusie prawie z nikim nie rozmawiam. Udaje mi się trochę pospać. Im dalej na wschód tym, mam wrażenie, że dworce autobusowe wyglądają gorzej. Mijamy kolejne blok-posty.
Pierwszy
chyba na granicy obwodu donieckiego bo jakieś 150 km od Mariupola. Nie ma
żadnej kontroli. Na kolejnym także. Dopiero na trzecim wsiada do autobusu dwóch
żołnierzy pułku Azov. Jeden sprawdza paszporty mężczyznom a drugi stojąc na
wysokości kierowcy ubezpiecza go z kałasznikowem. Niech tylko nikt teraz nie
wykona jakiegoś krzywego ruchu bo jak pociągnie serią to po wszystkich. Czekam
co oficer sprawdzający dokumenty powie na mój paszport. Mam przygotowaną jakąś
tam legendę ale dość cienką. Jestem jedynym obcokrajowcem w autobusie. Ale
kontrolującego dokumenty żołnierza interesuje tylko zgodność widniejącej na
zdjęciu facjaty z facjatą kogoś siedzącego na siedzeniu autobusu. Patrzyłem na
niego, nawet mu powieka nie drgnęła gdy zobaczył polski paszport. Podziękował,
poszedł dalej. Przed samym miastem jeszcze blok-post policji ale po sprawdzeniu
tylko kilku paszportów odpuszczają. Wysiadam ok. ósmej rano na aftovagzale w
Mariupolu. Na dworcu policja oraz Gwardia Narodowa z długą bronią. Podchodzę do
taksówkarza bo zupełnie nie mam pojęcia w którą stronę jest mój hotel, mówię mu
ulicę i nazwę hotelu. Zbiera się małe konsylium – trzech kierowców. W końcu
jeden z nich mówi: - słuchaj, to blisko. Pójdziesz tą ulicą nie dłużej niż
dziesięć minut i będzie hotel. Tą historyjkę opowiadam wszystkim znajomym
krakowskim taksówkarzom. Mogli mi przecież zrobić „wycieczkę” po mieście za co
najmniej dwieście hrywien. Faktycznie po chwili docieram do hotelu. Kwateruję
się, pani, będąca jednocześnie recepcją, pokojową i czym tam jeszcze, pyta po
co przyjechałem. Odpowiadam, że opisuje różne miasta co w sumie nie jest do
końca kłamstwem. Obcokrajowiec w tych stronach w tamtym czasie nie jest
codziennością. Schodzę na śniadanie, coś tam zamawiam, restauracja dopiero
budzi się do życia. Ale, niewątpliwie jest to jedna z lepszych knajp w mieście.
I co ciekawe słyszę jak część obsługi rozmawia ze sobą po ukraińsku. Natomiast
rosyjski jest tu szybki i bardzo rosyjski – czasem mam problem aby od razu
załapać. Ruszam w miasto, które do pięknych nie należy a na jego przedmieściach
pyszni się ogromna huta – główny pracodawca.
Na ulicach spokój i tylko wojskowych więcej. Jednak zdjęcia robię tylko telefonem aby nie rzucać się w oczy. Po południu wracam do hotelu, obiadokolacja a gdy kończę zaczyna się muzyka na żywo – codzienna porcja rozrywki. Mariupol stara się żyć normalnie choć kilka, kilkanaście kilometrów dalej jest front.
Na ulicach spokój i tylko wojskowych więcej. Jednak zdjęcia robię tylko telefonem aby nie rzucać się w oczy. Po południu wracam do hotelu, obiadokolacja a gdy kończę zaczyna się muzyka na żywo – codzienna porcja rozrywki. Mariupol stara się żyć normalnie choć kilka, kilkanaście kilometrów dalej jest front.
http://zewszystkichstron.blogspot.com/2016/03/mariupol-zyje-normalnie.html
Siedzę w
pokoju, grzebię coś tam w Internecie a z dołu dobiega mnie muzyka. Cała masa
ukraińskiej muzyki i to takiej mocno zaangażowanej w najnowsze wydarzenia na
Ukrainie – Okean Elzy, Lapis Trubeckoi, same hity. Aż trudno uwierzyć, że jestem
w obwodzie donieckim.
Drugi dzień
spędzam spacerując nad Morzem Azowskim, po primorskim rejonie oraz po parku. Po
kolejnej nocy wcześnie rano proszę panią w hotelu o taksówkę i jadę na dworzec.
Ku mojemu zaskoczeniu nie ma żadnej kontroli dokumentów przy wyjeździe z miasta.
Ładuję się do przedziału i rozpoczynam upojną podróż do Lwowa, która będzie
trwać prawie 29 godzin. Jest ósma rano więc cały przedział idzie spać. Wstaję
około dwunastej, coś jem, czytam książkę, znowu śpię, później to samo. Chyba
odeśpię tu cały wyjazd na Ukrainę, wszystkie niedospane noce w autobusach. Pociąg
jedzie dosłownie przez cały kraj. Podziwiam sztuczne jezioro w Krzywym Rogu,
Dniepropietrowsk (wtedy jeszcze się tak nazywał). Około trzynastej następnego
dnia jestem we Lwowie. Oczywiście wypiłem w pociągu kawę zamówioną u prowadnika
wagonu, z samowara – tradycja ponad wszystko. We Lwowie bagaż do przechowalni,
tramwaj i już jestem w centrum. Puzata Chata na Siczowych Strzelców, śniadanie
i jeszcze powłóczyć się po mieście. No cóż, we Lwowie mogę to robić bez końca!
Jeszcze zakupy w aptece, kilku specyfików, podobno dużo lepszych niż u nas i
obiadokolacja w tatarskiej knajpie w przecznicy od Prospektu Swobody. To
faktycznie Tatarzy, którzy uciekli z Krymu przed prześladowaniami po zajęciu półwyspu
przez Rosjan. Znakomity płow i inne rzeczy.
Jeszcze mały koniaczek na dworcu w
oczekiwaniu na autobus i idę na plac przed dworcem kolejowym. Tam nieco
ucywilizował się budynek dworca autobusowego, jednego z kilku w mieście. Szukam
na tablicy mojego autobusu ale go oczywiście tam nie ma. Podchodzi pani z
obsługi dworca i pyta w czym może pomóc. Tak, mój autobus podjedzie na drugie
stanowisko. Stoję, czekam i jak to na wszystkich dworcach świata przewijają się
różne mordy. Paru podpitych, paru bezdomnych, paru cwaniaczków, taksówkarze.
Nagle widzę trzech lekko podchmielonych gości po pięćdziesiątce idących wzdłuż
pawilonów. Jeden rzut oka na twarze i już wiem – Ormianie. Gdy mnie mijają
słyszę charakterystyczny język. Przyjeżdża autobus a wraz z nim jeszcze duży
bus. Połączenie jest relacji Cherson – Poznań (!) przez Kraków, Katowice,
Opole… - Kto do Krakowa i Katowic to do busa! Opole i Poznań do autobusu! –
słyszę pokrzykiwania kierowców. Po raz kolejny widzę jak Ukraińcy potrafią się
świetnie zorganizować. Autobus aby nie tracić czasu pojedzie wprost do Opola i
Poznania, bus zatrzyma się w Krakowie i Katowicach. Wszystko wypełnione do
ostatniego miejsca. Jestem chyba jedynym Polakiem. Wszystko to ludzie jadący do
pracy, ew. na studia. „Przyjemność” polskiej granicy załatwiamy w około dwie
godziny co jest nawet niezłym wynikiem jak na tą granicę. Nad ranem docieram do
Krakowa.
Cóż mogę
powiedzieć na koniec? Do Lwowa zawsze chce się wracać, Odessa to bardzo fajne i
ciekawe miejsce, zwłaszcza poza sezonem, portowe miasto gdzie krzyżują się
często drogi ludzi żyjących z handlu, jak to w portowym mieście, spotyka się
więc Turków, Ormian, Gruzinów, Rosjan, Polaków… Mariupol zaś, to miasto, choć
brzydkie, ale któremu życzę pokoju, i które kiedyś w spokoju będzie można
odwiedzić, gdy ziemie na wschód od niego będą znów pod ukraińską kontrolą, gdy
linia frontu nie będzie o dwanaście kilometrów od niego. Na Ukrainie jest do
odkrycia jeszcze masa ciekawych miejsc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz