W sobotę
znów, we właściwy sobie sposób przypomniał nam o swoim istnieniu Górski
Karabach – nie uznawane przez nikogo państwo – sporne terytorium po miedzy
Armenią a Azerbejdżanem.
grafika internet
To nie wina Karabachu ani jego mieszkańców, że świat
przypomina sobie o nich tylko wtedy gdy na linii demarkacyjnej znów dochodzi do
wymiany ognia po miedzy wojskami. To raczej wina świata i mocarstw, że
pozostawiają nie rozwiązany kolejny zamrożony konflikt i w ten czy inny sposób
pozwalają rozdawać karty Rosji, która zawsze wtedy kiedy jest jej to potrzebne
sięga po taki instrument nacisku.
Pierwszego kwietnia 2016 roku doszło do
najpoważniejszych starć po między (oficjalnie) armią Republiki Górskiego
Karabachu (Armenia utrzymuje tam także swoje regularne oddziały, nieoficjalnie)
a wojskiem Azerbejdżanu. Azerowie stracili śmigłowiec i czołg, po obu stronach
padli zabici żołnierze a także cywile (prawdopodobnie dwie osoby).
Więcej o
terytorium i genezie konfliktu znajdziecie tutaj:
Piszę o tym
wszystkim bo, tak jak wspomniałem świat znów przypomniał sobie o tym
zadawnionym konflikcie. Czemu akurat teraz doszło do tak poważnych starć, które
mogą się przerodzić w kolejną wojnę? Kluczem do tego zagadnienia mogą być
obecne problemy Rosji z cenami ropy, stanowiącymi przecież pokaźny i ważny punkt
w dochodach tego kraju. Ale też w ogóle azerska ropa, będąca solą w oku Rosji a
zwłaszcza jej tranzyt przez Gruzję oraz Turcję w zasadzie w dowolne miejsce na
świecie z pominięciem kraju Putina.









Teraz pewnie
nikt za diabła nie dojdzie kto na linii rozdziału wojsk oddał pierwszy strzał
(choć tym razem chyba raczej Azerowie) ale trzeba pamiętać, że Armenia,
otoczona z dwóch stron przez wrogie państwa jest właściwie zakładnikiem Rosji,
która dostarcza jej gaz, jest gwarantem jej bezpieczeństwa (ogromny garnizon w
mieście Giumrii i lotnisko w Erebuni), a nawet strzeże jej granic zewnętrznych
(rosyjska straż graniczna pilnuje granic Armenii). Ten mały i dość biedny
kaukaski kraj jest całkowicie właściwie od Rosji zależny. Z drugiej strony
Azerbejdżan – potęga ropy i gazu, która tylko na wojsko wydaje tyle ile wynosi
budżet całej Armenii i Turcja – druga co do wielkości armia NATO. Osłabienie
pozycji Azerbejdżanu jest oczywiście w interesie Rosji. A położenie łapy
przynajmniej na części ich zasobów to marzenie kremlowskiej ekipy. Zaś do
przerwania niezależnego tranzytu ropy i gazu z Azerbejdżanu na zachód wystarczy
zapewne wysłać do Gruzji dwie brygady pancerne. Świat na chwilę zamknie oczy a gdy
je otworzy będzie już po herbacie.
Do tego
Azerbejdżan stale musi lawirować między zachodem a Rosją bo, umówmy się,
demokracja jest tam tylko nic nie znaczącym sloganem. Armenia wzorem swobód
obywatelskich i uczciwych wyborów także nie jest co potwierdzają choćby krwawo
stłumione zamieszki po „wyborczych nieprawidłowościach” w 2008 roku.
Do tego
dorzućmy jeszcze fatalne stosunki rosyjsko – tureckie a Turcy zapewne
Azerbejdżanu samego nie zostawią… A rola Turcji w tym regionie świata jest
bardzo duża. To tylko kreślenie czarnego scenariusza ale i takie trzeba brać
pod uwagę.