I co by tu
napisać? Od tygodnia siedzę w Tbilisi a od ponad dwudziestu dni w Gruzji.
Ostatni tydzień trochę odpoczynku oraz praca biurowo – koncepcyjna (powiedzmy)
– układanie programów, dopieszczanie ich i tym podobne. Po ostrym wejściu na
początku, się należy. Kilometry pokonane jeepem w pierwsze dni, zarwane noce
dały mi trochę w kość. Ale przyjaciel poprosił o pomoc, trzeba było. Kilku
fajnych nowo poznanych ludzi.
Oglądanie kilku hoteli w Gori. Z różnymi
odczuciami. Podobnie jak i do samego miasta (Gori to stan umysłu).
Za
kierownicą – chaos gruzińskich dróg. Bezmózdzy kierowcy i piesi, którzy mózgi
także zostawili w domu. Jakoś nigdy wcześniej mnie to tak nie wkurwiało. Czemu
jest korek na autostradzie? Bo dwóch debili się rozpierdoliło i mimo, że nie
blokują pasa i na miejscu jest już policja i pogotowie to wszyscy zwalniają bo
trzeba zrobić zdjęcie i nakręcić filmik, wysłać znajomym przez komunikator i
wrzucić na fejsa. Korek na kilka kilometrów.
Miłe
przywitanie przez obsługę jednej restauracji gdzie przywozimy turystów –
pamiętają nas i to zarówno menagerzy jak i zwykli kelnerzy. To miłe.
Lotnisko w
Ambrolauri wygląda dość kosmicznie. Po środku gór, na obrzeżach miasteczka,
świeżo wybudowane przez władze aby ożywić region Racza. Kiedyś się tam muszę
przelecieć lub przejechać zwłaszcza, że poznałem fajne miejsce na chill.
Książka, gazeta, sączenie wina w ogrodzie. Nic mi więcej nie potrzeba.
Zadziwiająco
dużo spotykam na swojej drodze byłych podpułkowników różnych służb. A to dawnej
milicji a to KGB czy innej tam wewnętrznej służby bezpieczeństwa już
niepodległej Gruzji. Zwykle dziwnym trafem wszyscy rozstali się ze służbą gdy
przyszedł do władzy Saakashvili. Jeden mi opowiadał jak to za dawnych czasów
można było wszystko załatwić, wszystko zamieść pod dywan. Za odpowiednią opłatą
oczywiście. Byle nie zabójstwo albo narkotyki, za to już trzeba było przywalić
działe.
Dworzec
Didube – przedsionek piekieł, o którym w zeszłym roku, jeden ze spotkanych w
Tbilisi Polaków opowiadał mi, że śni mu się po nocach i że są to raczej
koszmary, nie przestaje mnie zadziwiać. Już w zeszłym roku na jego części
zaczęli zapowiadać marszrutki, podając cenę przejazdu na danej trasie i to w
dodatku w trzech językach! Po gruzińsku, rosyjsku i angielsku! Wydarzenie na
miarę lądowania na księżycu.
Na koniec
opis sytuacji w jednym z naszych wynajętych dla grupy autobusów. Z kierowcą
poznajemy się dopiero na lotnisku. Ładuję mój plecak do luku, gadamy, zaprasza
mnie do środka wozu. Za jego fotelem w ściance znajduje się kranik. Uruchamia
przyciskiem elektryczną pompkę i z kranika do wiszącego na obejmie pod nim
kubka płynie… domowy koniak! Wyśmienity. Niesamowicie poprawił mi nastrój ;-)
W sąsiedniej
Armenii rewolucja. Mimo ustąpienia Sarkisjana ludzie nie schodzą z ulic. Erywań
jest zaledwie kilkaset kilometrów stąd ale nie mam kiedy tam pojechać. Ot
złośliwość losu…
Sączę kawę i
lemoniadę nad Jeziorem Żółwim nad dzielnicą Vake, w mieście duchota, tu
przyjemny powiew.
Odliczam
tygodnie do samolotu do Wrocka.