Fejsbuk
przypomniał mi dziś o sytuacji z przez trzech lat. Otóż jechaliśmy z
przyjaciółmi jeepem przez płaskowyże regionu Dżawachetia w południowej Gruzji,
zamieszkałego w większości przez Ormian i szukaliśmy ruin jakiejś
prehistorycznej twierdzy. Twierdza nie oznaczona oczywiście na żadnej mapie, w
zupełnej dziczy gdzie największą atrakcją turystyczną jest… turysta szukający
twierdzy ;-)
(w tym miejscu miał być filmik z rejestratora samochodowego ale niestety okazał się :"za ciężki" - zobaczycie go na mojej stronie na facebooku)
Zobaczyliśmy pasterski obóz, stwierdziliśmy więc, że podjedziemy
do nich i zapytamy. W obozie był jeden facet, który gdy zobaczył, że goście
przyjechali wykonał od razu jeden telefon i nagle, marszem gwiaździstym z
różnych stron zaczęli się schodzić inni pasterze pracujący do tej pory przy
zbiorach siana. Facet w zasadzie nas nie pytając od razu rozpalił ognisko pod
kociołkiem, w którym w rosole pływało mięso. Oczywiście nie wiedzieli jak
dojechać do twierdzy, której szukaliśmy ale musieliśmy zostać na posiłek bo
oczywiście nas zaprosili. Zanim mięsko się podgrzało mieliśmy czas na
podziwianie wspaniałych widoków jakie rozciągały się z płaskowyżu i robienie
zdjęć.
Tymczasem jedzenie się zagrzało, chłopaki rozłożyli niebieską plandekę a
na niej porcje mięsa, lawasz i… trochę wódki. Mięsko było pyszne i tłuste a
jego świeżość gwarantowała leżąca nieopodal głowa owieczki, którą właśnie
jedliśmy. Trochę rozmów po rosyjsku z naszymi ormiańskimi gospodarzami i na
całe szczęście mogliśmy się im jakoś zrewanżować – kilka małych butelek różnych
polskich wódek oraz słodycze dla dzieci.
Tym sposobem
proste spytanie się o drogę przemieniło się w ponad dwu godzinną gościnę
połączoną z obiadem.
Takie rzeczy
tylko w Gruzji (i Armenii) ;-)