niedziela, 26 kwietnia 2015

CZARNOBYL



Dziś mija 29 rocznica katastrofy w Czarnobylu. Miałem okazję być dwukrotnie w zamkniętej strefie. Tekst który zamieszczam jest fragmentem książki, która może kiedyś powstanie...

Dobrze jest odwiedzić jakieś miejsce ponownie po kilku latach aby zobaczyć jak się zmieniło, i w którą stronę poszedł tam rozwój turystyki. Takim specyficznym miejscem, dobrym do takich ocen jest zamknięta strefa wokół elektrowni w Czarnobylu. Odwiedziłem ją dwukrotnie: w 2007 i w 2011 roku.

Pomysł mojego pierwszego wyjazdu do zakazanej strefy zrodził się już jakiś czas wcześniej, dzięki, a jakże, internetowi i portalowi Odyssei, na którym zaczynałem dopiero buszować. Trafiłem na strony zawierające zdjęcia z Prypeci i Czarnobyla. Zajawiłem się. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że może tam być coś ciekawego. Największe wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia z opuszczonego miasta Prypeć - 60-tysięczne blokowisko ewakuowane w całości w ostatnich dniach kwietnia 1986 roku. Nie miałem także pojęcia jak się zabrać za organizację takiego wyjazdu. Wchodziła tu w grę kwestia transportu, zezwolenia na wjazd do zony itp. Ale okazało się, że jest nas więcej. Na szacownym forum tegoż portalu skrzyknęło się kilka osób i oto jesteśmy wszyscy razem w wyznaczonym miejscu zbiórki około 9 rano w MC Donaldsie koło dworca kolejowego w Kijowie. Są ludzie z Krakowa, Wrocławia i Poznania. O 9 pakujemy się do busa z ukraińskiego biura turystycznego, które zorganizowało wyjazd i ruszamy. Tak było za pierwszym razem, w 2007 roku. Wszystkiemu towarzyszyła jeszcze jakaś taka atmosfera tajemniczości i prawie grozy. Z ekipą wytrawnych podróżników z jaką przyszło mi zwiedzać wtedy zonę można było ciekawie porozmawiać, wymienić się doświadczeniami z różnych podróży w różne części świata i mimo, że jechaliśmy tak naprawdę na komercyjną, zorganizowaną wycieczkę to czuć było ten dreszczyk. Zupełnie inny klimat towarzyszył mi podczas mojego drugiego pobytu w zonie z tym samym biurem turystycznym specjalizującym się w tego typu „ekstremalnych” wyprawach, z którego usług korzystałem aby mieć wolną głowę od załatwiania pozwoleń na wjazd indywidualny, transportu i innych cudów ukraińskiej biurokracji. Wielki Neoplan i wielonarodowy kolorowy tłum kłębiący się przy nim w miejscu zbiórki spowodował u mnie silny opad szczęki. Tym razem pełna profesjonalna obsługa turystyczna, łącznie z tym, że można zapłacić za wycieczkę kartą w mobilnym terminalu. Jedzie się przez malownicze lasy, przy drodze, na jesieni ludzie sprzedają radio-grzybki... Grzyby wchłonęły bardzo dużo pierwiastków promieniotwórczych. Do granicy zony w miejscowości Ditiatki docieramy około 11. Milicjanci bardzo starannie sprawdzają nasze dokumenty z listą osób którą dysponują. Przy najmniejszym błędzie trzeba wykonać wiele telefonów aby sprawę wyjaśnić. Tak było za pierwszym razem gdy okazało się, że na takiej liście nie ma jednego z naszych kolegów, za to ja jestem wpisany dwa razy. Zastanawiam się na ile wynika to z sumienności pracy milicjantów a na ile jest to na pokaz. Na szczęście po pół godzinie udaje się sprawę wyjaśnić, szlaban w górę i jedziemy do miejscowości Czarnobyl. Tutaj w biurze poznajemy naszego przewodnika, krótka odprawa i rys historyczny, mapy zasięgu skażenia i ruszamy na zwiedzanie strefy. Zatrzymujemy się w centrum Czarnobyla i idziemy do sklepu (!) kupić coś do picia (jak wiadomo promieniowanie najlepiej neutralizuje alkohol). Sklep jest w tym dziwnym miejscu niezbędny bo żyją tam ludzie - obsługa techniczna elektrowni czuwająca nad jej bezpieczeństwem. Mieszkają w zonie pięć dni w tygodniu. Potem następuje rotacja. Ku naszemu zaskoczeniu w sklepie można płacić kartą, jednak sklepowa nam to odradza gdyż długo się czeka na połączenie. Myślę, że w moim banku by oszaleli jakby przyszedł im wyciąg z mojej karty z płatnością w miejscowości Czarnobyl. Zaopatrzeni w drinki w butelce ruszamy w trasę.

Z autobusu, podczas mojej drugiej wizyty w zonie, widzimy nowo zrobiony memoriał pamięci ofiar składający się z chyba kilkuset krzyży. Warto wspomnieć, że w zonie byliśmy wtedy kilka dni po oficjalnych obchodach 25 rocznicy katastrofy, w której brali udział prezydenci Janukowycz i Miedwiediew. Tak więc trawa pomalowana jest na zielono, miejscami położony nowy asfalt a pnie drzew prężą się pobielonymi na biało pniami. Po drodze mijamy wyświetlacz pokazujący m.in. aktualne promieniowanie. Docieramy do miejsca, które było chyba kiedyś małym stadionem. Na dawnym boisku stoją wozy bojowe zaparkowane tam na zawsze, które brały udział w akcji ratunkowej. Nie jest to jednak słynny cmentarz maszyn, którego zdjęcia można znaleźć w Internecie. Maszyny z tego cmentarza zostały podobno pocięte, jak twierdzi nasz przewodnik, przestały istnieć (ale chyba nie do końca jest to prawda). Co ciekawe, sprawdzamy stopień napromieniowania tych pojazdów. Pancerz praktycznie nie promieniuje za to przy gąsienicach licznik gajgera od razu skacze.

Zatrzymujemy się przy pomniku ratowników usytuowanym przy miejscowej jednostce straży pożarnej. Pomnik chałupniczą metodą wykonali sami strażacy. Następnie wieś Kopaczi a właściwie to co z niej zostało - wszystko zostało zburzone i przykryte warstwą ziemi. Fotografujemy się z tabliczkami ostrzegającymi o promieniowaniu i zakazujących kopania. Nasz licznik Gajgera nie wskazuje jednak dużego skażenia. Z drogi podziwiamy widoczną w oddali stację radarową nazywaną Okiem Moskwy, niedziałającą prawdopodobnie od awarii w elektrowni (jeśli działała kiedykolwiek bo co do tego nie ma pewności). Są to dwa ogromne radary, jeden 150 m a drugi 90 m wysokości. Prawdopodobnie był to element radzieckiej tarczy antyrakietowej, w dawnym ZSRR istniał jeszcze jeden taki radar. Ale to tylko domysły bo nikt, ani Rosja ani Białoruś, ani Ukraina nie ujawniają żadnych szczegółów na temat tej kupy żelastwa. Gdzieś czytałem, że po stronie białoruskiej istnieją jeszcze podziemne bunkry gdzie było centrum dowodzenia tą stacją. Nowe czasy przedzieliły dawną jednostkę wojskową granicą państwową. Chcemy jechać do Oka Moskwy ale okazuje się, że kilka lat temu wojsko zamknęło tą strefę, tak przynajmniej twierdzi nasz przewodnik. Za to w Kopaczi zwiedzić można jeszcze przedszkole – jeden z nielicznych budynków jaki pozostał – zabawki, pomoce szkolne, łóżeczka dla dzieci robią niesamowite wrażenie. Wokół przedszkola zarośnięty plac zabaw, którzy sprawia jakieś nierzeczywiste wrażenie.
 Wąską zarośniętą drogą, docieramy nad jezioro, którego wody chłodziły kiedyś reaktory. Piękny sielski widoczek i bezkres wody. Aż trudno uwierzyć, że jesteśmy koło elektrowni atomowej, w której doszło do ogromnej katastrofy. Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przy reaktorach nr 5 i 6. W chwili awarii były one w budowie. Wokół nich zastygłe wielkie dźwigi. Budowa nigdy nie zostanie dokończona... W oddali widać już znajomy obiekt z kominem. To główny zespół budynków elektrowni z feralnym, 4 reaktorem a właściwie tym co po nim zostało. Zatrzymujemy się przy pomniku ku czci "gierojom" biorącym udział w akcji ratunkowej. Przed nami betonowy sarkofag bloku czwartego. Pamiętam jak pod koniec kwietnia 1986 od kogoś z rodziny dostaliśmy informacje o katastrofie i zakaz wychodzenia z domu! Panika była wtedy ogromna, potem oczywiście poiliśmy się płynem lugola. W tym miejscu nasz licznik wskazuje już sporo więcej. Sesja zdjęciowa i ruszamy dalej.




 Teraz to co mnie najbardziej interesowało, pociągało. Miasto Prypeć założone w 1970 roku dla pracowników elektrowni. Stajemy jeszcze na wiadukcie kolejowym, nazywanym dziś mostem śmierci, widać jeszcze pociągi na stacji w mieście, które nigdy już nie odjadą. Obawiam się, że ludzie, którzy, być może, obserwowali elektrownie z tego wiaduktu w tamten kwietniowy wieczór, mogą już niestety nie żyć. Prypeć. Kolejna drobiazgowa kontrola dokumentów przy wjeździe do miasta. Mijamy posterunek i idziemy "w miasto". To znakomity przykład co jest w stanie zrobić przyroda w dwadzieścia kilka lat. Drzewa zaczynają już rosnąć w budynkach. W mieście panuje całkowita "ogłuszająca" cisza. Bloki mieszkalne zieją pustymi oknami, budynki użyteczności publicznej najczęściej okien nawet nie mają. Zwiedzamy dom kultury, gdzie widać poczynione przygotowania do akademii pierwszomajowej mającej się odbyć za kilka dni, supermarket, w którym stoją lady chłodnicze i wózki na zakupy, szkołę gdzie leżą podręczniki, pomoce naukowe, jest w pełni wyposażona biblioteka niestety zdewastowana. Wszystko to robi ogromne wrażenie. Ci ludzie mieli tylko kilka godzin na spakowanie się. Powiedziano im, że to tylko na kilka dni. Wszystkich zapakowano do autobusów. Większość nie zobaczyła już swojego miasta. W dniu ewakuacji, po południu wojsko ponownie przeczesało miasto i znalazło kilku opornych. Dla wysiedlonych z Prypeci zbudowano mieszkania w mieście Sławutycz. Duże wrażenie robi na mnie mała sala gimnastyczna w jednym ze skrzydeł szkoły, w której stoi zniszczony przez warunki atmosferyczne kozioł do skoków. W innej sali walają się stosy porozrzucanych masek przeciw gazowych.

Wychodzimy na dach szesnastopiętrowego bloku. Z niego rozciąga się wspaniały widok na całe miasto. Na całe puste miasto. Na martwe wesołe miasteczko, które robi chyba największe wrażenie, na pustą szkołę, zdewastowany supermarket. I na elektrownie w całej okazałości. Zwiedzamy jeszcze basen i wracamy do pojazdu. Przewodnik i kierowca już się niecierpliwią bo przeciągamy pobyt w Prypeci. Te ok. dwie godziny to stanowczo za mało. Tam trzeba by pobyć cały dzień! Po opuszczeniu miasta mijamy miejsce nazywane Czerwony Bór. Wskazanie na liczniku gwałtownie rośnie. Ten teren został najbardziej skażony po awarii, całkowicie wymarła w nim przyroda, która dopiero kilkanaście lat temu zaczęła się odradzać.

W międzyczasie jemy bardzo smaczny obiad w niedawno odremontowanej stołówce niedaleko elektrowni.

Jeszcze parę ujęć obiektu ze słynnym kominem, od innej strony i jedziemy oglądać wielkie ryby koło samego kompleksu elektrowni. Tym kanałem doprowadzana była woda do chłodzenia reaktorów. Trzyosobowe stadko sumów już na nas czeka a wokół nich mnóstwo mniejszych ryb. Od razu zaznaczam – to nie są sumy-mutanty; Woda nie jest napromieniowana. Po prostu nie niepokojone przez nikogo doczekały do tak monstrualnych rozmiarów. Rybki, wyćwiczone przez coraz liczniej odwiedzających strefę turystów tylko czekają, aż się im coś rzuci. Przydaje się chleb zabrany ze stołówki. Korzystając z tego, że zrobiła się pogoda jedziemy ponownie pod reaktor numer cztery. Teraz już sesja zdjęciowa na dużym luzie. Przygotowywana jest budowa nowego sarkofagu gdyż ten stary, budowany w pośpiechu grozi zawaleniem. Budowa ma potrwać ok. 7 lat. W okolicy powstały już bazy firm budowlanych, które zajmą się budową. Na koniec udaje nam się jeszcze zobaczyć dawny port rzeczny z na wpół zatopionymi barkami. Wtedy pierwszym razem, na tle jesiennej przyrody wyglądały niesamowicie.

Niewiele pozostało już z atmosfery tajemniczości i pewnego dreszczyku emocji jaki towarzyszył mi podczas mojego pierwszego pobytu w zonie. Zamknięta strefa wokół elektrowni w Czarnobylu stała się miejscem tłumnie odwiedzanym przez turystów z całego świata, miejscem ogromnie komercyjnym. Podczas kolejnego wyjazdu zobaczyłem co prawda kilka miejsc, których nie widziałem wcześniej jednak np. pobyt w Prypeci, która wydaje mi się najciekawszym miejscem był mocno ograniczony, choć przyczyniła się do tego także zmienna pogoda.

Nasza wycieczka pomału dobiega końca, odwozimy naszego przewodnika do Czarnobyla, po drodze podziwiając jeszcze z oddali „Oko Moskwy” i ruszamy w kierunku granicy strefy. Tam wszyscy muszą opuścić autokar i przejść przez specjalne radiometryczne bramki. To taki trochę teatr i zastanawiam się czy te bramki naprawdę działają. W tym czasie pracownik strefy z detektorem sprawdza opony naszego autokaru. Szlaban się podnosi i opuszczamy strefę duchów.

Jeśli jeszcze kiedyś się tam wybiorę to tylko z indywidualnie załatwionym pozwoleniem i własnym samochodem. W trzydziestokilometrowej strefie zamkniętej wokół elektrowni jest przecież dużo ciekawych miejsc, do których turyści rzadko jeszcze zaglądają. Nawet tam, w zamkniętej i prawie wymarłej strefie, budzącej grozę po dziś dzień, trzeba szukać nie oklepanych turystycznie, niszowych miejsc i uciekać od wdzierających się wszędzie ludzi! Mimo tej komercjalizacji Czarnobyl pozostaje niesamowitą, namacalną lekcją nie tak odległej historii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz