niedziela, 29 kwietnia 2018

Tekst o niczym ;-)


I co by tu napisać? Od tygodnia siedzę w Tbilisi a od ponad dwudziestu dni w Gruzji. Ostatni tydzień trochę odpoczynku oraz praca biurowo – koncepcyjna (powiedzmy) – układanie programów, dopieszczanie ich i tym podobne. Po ostrym wejściu na początku, się należy. Kilometry pokonane jeepem w pierwsze dni, zarwane noce dały mi trochę w kość. Ale przyjaciel poprosił o pomoc, trzeba było. Kilku fajnych nowo poznanych ludzi.



Oglądanie kilku hoteli w Gori. Z różnymi odczuciami. Podobnie jak i do samego miasta (Gori to stan umysłu). 
Za kierownicą – chaos gruzińskich dróg. Bezmózdzy kierowcy i piesi, którzy mózgi także zostawili w domu. Jakoś nigdy wcześniej mnie to tak nie wkurwiało. Czemu jest korek na autostradzie? Bo dwóch debili się rozpierdoliło i mimo, że nie blokują pasa i na miejscu jest już policja i pogotowie to wszyscy zwalniają bo trzeba zrobić zdjęcie i nakręcić filmik, wysłać znajomym przez komunikator i wrzucić na fejsa. Korek na kilka kilometrów. 

Miłe przywitanie przez obsługę jednej restauracji gdzie przywozimy turystów – pamiętają nas i to zarówno menagerzy jak i zwykli kelnerzy. To miłe.
Lotnisko w Ambrolauri wygląda dość kosmicznie. Po środku gór, na obrzeżach miasteczka, świeżo wybudowane przez władze aby ożywić region Racza. Kiedyś się tam muszę przelecieć lub przejechać zwłaszcza, że poznałem fajne miejsce na chill. Książka, gazeta, sączenie wina w ogrodzie. Nic mi więcej nie potrzeba.
Zadziwiająco dużo spotykam na swojej drodze byłych podpułkowników różnych służb. A to dawnej milicji a to KGB czy innej tam wewnętrznej służby bezpieczeństwa już niepodległej Gruzji. Zwykle dziwnym trafem wszyscy rozstali się ze służbą gdy przyszedł do władzy Saakashvili. Jeden mi opowiadał jak to za dawnych czasów można było wszystko załatwić, wszystko zamieść pod dywan. Za odpowiednią opłatą oczywiście. Byle nie zabójstwo albo narkotyki, za to już trzeba było przywalić działe. 
Dworzec Didube – przedsionek piekieł, o którym w zeszłym roku, jeden ze spotkanych w Tbilisi Polaków opowiadał mi, że śni mu się po nocach i że są to raczej koszmary, nie przestaje mnie zadziwiać. Już w zeszłym roku na jego części zaczęli zapowiadać marszrutki, podając cenę przejazdu na danej trasie i to w dodatku w trzech językach! Po gruzińsku, rosyjsku i angielsku! Wydarzenie na miarę lądowania na księżycu.
Na koniec opis sytuacji w jednym z naszych wynajętych dla grupy autobusów. Z kierowcą poznajemy się dopiero na lotnisku. Ładuję mój plecak do luku, gadamy, zaprasza mnie do środka wozu. Za jego fotelem w ściance znajduje się kranik. Uruchamia przyciskiem elektryczną pompkę i z kranika do wiszącego na obejmie pod nim kubka płynie… domowy koniak! Wyśmienity. Niesamowicie poprawił mi nastrój ;-)
W sąsiedniej Armenii rewolucja. Mimo ustąpienia Sarkisjana ludzie nie schodzą z ulic. Erywań jest zaledwie kilkaset kilometrów stąd ale nie mam kiedy tam pojechać. Ot złośliwość losu…
Sączę kawę i lemoniadę nad Jeziorem Żółwim nad dzielnicą Vake, w mieście duchota, tu przyjemny powiew. 

Odliczam tygodnie do samolotu do Wrocka. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz