sobota, 24 września 2016

Obiad u pasterzy

Fejsbuk przypomniał mi dziś o sytuacji z przez trzech lat. Otóż jechaliśmy z przyjaciółmi jeepem przez płaskowyże regionu Dżawachetia w południowej Gruzji, zamieszkałego w większości przez Ormian i szukaliśmy ruin jakiejś prehistorycznej twierdzy. Twierdza nie oznaczona oczywiście na żadnej mapie, w zupełnej dziczy gdzie największą atrakcją turystyczną jest… turysta szukający twierdzy ;-) 
(w tym miejscu miał być filmik z rejestratora samochodowego ale niestety okazał się :"za ciężki" - zobaczycie go na mojej stronie na facebooku) 






Zobaczyliśmy pasterski obóz, stwierdziliśmy więc, że podjedziemy do nich i zapytamy. W obozie był jeden facet, który gdy zobaczył, że goście przyjechali wykonał od razu jeden telefon i nagle, marszem gwiaździstym z różnych stron zaczęli się schodzić inni pasterze pracujący do tej pory przy zbiorach siana. Facet w zasadzie nas nie pytając od razu rozpalił ognisko pod kociołkiem, w którym w rosole pływało mięso. Oczywiście nie wiedzieli jak dojechać do twierdzy, której szukaliśmy ale musieliśmy zostać na posiłek bo oczywiście nas zaprosili. Zanim mięsko się podgrzało mieliśmy czas na podziwianie wspaniałych widoków jakie rozciągały się z płaskowyżu i robienie zdjęć. 





















Tymczasem jedzenie się zagrzało, chłopaki rozłożyli niebieską plandekę a na niej porcje mięsa, lawasz i… trochę wódki. Mięsko było pyszne i tłuste a jego świeżość gwarantowała leżąca nieopodal głowa owieczki, którą właśnie jedliśmy. Trochę rozmów po rosyjsku z naszymi ormiańskimi gospodarzami i na całe szczęście mogliśmy się im jakoś zrewanżować – kilka małych butelek różnych polskich wódek oraz słodycze dla dzieci.
Tym sposobem proste spytanie się o drogę przemieniło się w ponad dwu godzinną gościnę połączoną z obiadem.

Takie rzeczy tylko w Gruzji (i Armenii) ;-) 

czwartek, 22 września 2016

Na bojkowym szlaku

Do Tworylnego wybrałem się od strony miejscowości Rajskie. Dojechałem samochodem do zakazu ruch i tam na zaimprowizowanym parkingu pozostawiłem pojazd udając się dalej pieszo. Nie ma tam żadnego szlaku ale idąc drogą wzdłuż Sanu nie sposób się zgubić. Po około godzinie docieram do celu – otwiera się przede mną rozległa polana przecięta potokiem, otoczona lasem. Piękne miejsce. Całkowicie puste. Dochodzę do alei wysadzanej drzewami, która kiedyś prowadziła do zabudowań. Kiedyś, bo pozostały po niej tylko ruiny dwóch obiektów. Wioska liczyła kiedyś około stu domów, była więc naprawdę spora. Obecnie po środku bobry urządziły sobie żeremie, powstało więc spore rozlewisko, które najlepiej obejść dość szerokim łukiem aby nie utopić się w podmokłym terenie. Gdy je obejdziemy do dotrzemy do cerkwiska oraz dzwonnicy. Tyle zostało z ogromnej bojkowskiej wsi wysiedlonej przez wojsko w 1947 roku. 












Miałem zamiar iść dalej do dawnej miejscowości Krywe ale pogoda zrobiła się trochę niepewna więc tym razem odpuściłem. Podejdę tam następnym razem od Zatwarnicy.
Zupełnie przypadkiem trafiłem zaś na inne ślady życia społeczności Bojków w Bieszczadach. Skręciłem w Kalnicy w boczną drogę aby zobaczyć po prostu co tam jest. Dojechałem do znaku zakazującego dalszej jazdy i okazało się, że bierze tu początek szlak prowadzący do dawnych bojkowskich wsi – Jaworzec, Łuh, Zawój. Nie zastanawiając się zbyt długo pozostawiłem samochód i poszedłem zobaczyć. Po piętnastu minutach dotarłem do pierwszej z nich. Pozostało niewiele – cmentarz, cerkwisko, studnia, krzyż upamiętniający zniesienie pańszczyzny. Częściowo zrekonstruowano jedną z chat, która stała niegdyś w centrum wsi. Dwie kolejne wioski pozostawiłem sobie na kolejny raz. Osiedla te zostały wysiedlone w 1947 roku a następnie spalone przez wojsko.















Tak więc kolejnym razem gdy wybiorę się w Bieszczady wiem jakie miejsca odwiedzę. Warto. Dobrze, że ktoś w ten czy inny sposób upamiętnia te miejsca bo to przecież nasza wspólna historia.